Śniadanie w kraju francuskojęzycznym niemal gwarantuje, iż będzie mi smakować. Dla mnie najważniejszym spadkiem po Francuzach w Afryce oprócz języka francuskiego są bagietki paryskie. Z tych dwóch elementów znacznie łatwiej mi delektować się smakiem bagietki z grubą warstwą masła niż nieudolnie kaleczyć język francuski. Przeminęła noc, przeminęła też tropikalna ulewa. Z mojego hotelu do biura, gdzie rezerwowano miejsce w parku narodowym Lope miałem zaledwie kilka przecznic. Stolica prezentowała się nawet dość porządnie jak na afrykańskie standardy. Oczywiście zawsze trzeba uważać nie na to co na górze, ale na to co na dole bo można wpaść po pół metra do dziury w chodniku. Obowiązuje więc uwaga, skupienie przy stawianiu pierwszych kroków w Afryce.

W biurze pośredniczącym w rezerwacji miejsc w hotelu przy parku narodowym Lope na pytanie o znajomość języka angielskiego zgłasza się na ochotnika jedna dziewczyna, ale jej znajomość ogranicza się tylko do kilku słów. Nie czyni mi to różnicy i wykupuję dwie noce od niedzieli z możliwością wydłużenia pobytu. Zadaję też parę naiwnych pytań jak dotrzeć do Lambaréné a stamtąd do Lope, ale podobno sprawa jest banalnie prosta, wystarczy wsiąść na tzw. Rynku Bananowym (Marche Banana, przy PK 8) w jakiś pojazd i dojadę na miejsce do miejsca pobytu Schweitzera. Czy będzie kłopotliwe dotarcie do Lope z Lambaréné. Pytanie jest otwarte, ale uśmiech dziewczyny oznacza, iż to nie jest nic trudnego; na wszelki wypadek otrzymuję jej whatsappowy numer.
W tym samym dniu w samo południe ruszyłem przed siebie. Dojechałem tam bezpośrednio bez przesiadek z Erykiem, który był moim kierowcą, na desce rozdzielczej miał portret papieża Franciszka i bardzo wierzył iż pomimo szybkiej jazdy czuwają nad nami niebiańskie moce. Drogi Gabonu i ich kierowcy to zupełnie osobny rozdział. Ostatecznie jeszcze przed zmrokiem dotarłem do Lambaréné.

Mogłem się zrelaksować nad brzegiem rzeki Ogouue, podczas gdy po drugiej stronie rzeki znajdował się Szpital Alberta Schweitzera. Wybrałem się tam następnego dnia taksówką, bo choć miasteczko nie jest zbyt duże to te parę kilometrów lepiej przejechać niż maszerować w pełnym słońcu. Jechaliśmy wzdłuż alei wysokich drzew, aby dojechać do szlabanu, który symbolicznie oddziela kompleks szpitalny od reszty świata. Droga na wprost prowadziła do nowej części szpitala wybudowanej w początkach lat 80-tych, gdzie była Izba Przyjęć i tzw. SOR czyli Urgens, zaś na dachu obok neonu jak to w Afryce przycupnął ptak, który na pierwszy rzut oka można było wziąć za jakąś maskotkę. Do muzeum trzeba się zaś skierować na prawo tuż za szlabanem. Urządzono go w dawnych budynkach zbudowanych przez Alberta Schweitzera w połowie lat 20-tych XX wieku. Wszedłem do środka, ale nikogo wewnątrz nie było. Po jednej stronie duże pomieszczenie służy obecnie jako sala, gdzie wystawia się liczne zdjęcia związane ze Schweitzerem jak i jego książki wydawane zarówno po francusku jak i niemiecku. Wiele zdjęć miało opisy również w języku angielskim i wiele z nich było mi dotychczas nieznanych. Zdjęcia ukazują Alberta z najbliższymi w różnych sytuacjach, w tym również gdy jak co wieczór zasiada za pianinem, które uchowało się w stanie jaki może sprawić tropikalna przyroda z czymś co liczy sobie więcej niż 50 lat.
Albert Schweitzer traktował Lambaréné nie tylko jako miejsce udzielania pomocy chorym ale i również jako miejsce do życia wszystkich, zarówno osób tam zatrudnionych jak i rodzin, które przyjeżdżały ze swoimi chorymi. Ci ostatni zajmowali się pielęgnacją swoich bliskich, żywili ich, oraz pomagali przy różnych pracach w szpitalu i obejściach. W szpitalnej wiosce odbywały się codzienne wspólne spotkania z tzw. zdrowymi osobami towarzyszącymi, nazwijmy sobie tzw. apele na których omawiano zakres prac jakie należy wykonać. Mogło to być uprzątanie terenu, ścinanie drzew, drobne naprawy budowlane, rozładowywanie z łodzi przypływających do przystani, praca w ogródkach warzywnych czy przygotowywanie jedzenia To była taka afrykańska wioska, nie zaś wydzielony szpital. To się nazywa teraz tzw. holistyczne podejście do chorego i wręcz może być określone jako pionierskie i wzorowe wtapianie miejsca leczenia i miejsca do życia. Nikt tu do pracy nie dojeżdżał, wszyscy z personelu mieszkali na miejscu przy szpitalu.
I tak to już zostało do dzisiaj, bo teren szpitala to jednocześnie małe miasteczko, gdzie czasem niełatwo rozróżnić gdzie kończy się pawilon szpitalny, a gdzie mieszkają ludzie pracujący w szpitalu. Tak jak kiedyś, tak i dziś kury drepczą pomiędzy pawilonami, zaś dumny kogut o galijskim wyglądzie dumnie mi się ustawił do zdjęcia na poręczy wiodącej do jednego z pawilonów szpitalnych.