Byłem jedynym gościem w tym dniu na cały ośrodek. Podobno jacyś goście, podobno z Hiszpanii, mieli przyjechać tej nocy pociągiem, więc mogło się zapowiadać iż następnego dnia będę miał liczniejsze towarzystwo. Hotel Lope oferował swym gościom dwa wyjazdy w ciągu dnia do parku narodowego. Jednym z nich był dwugodzinny poranny spacer po lesie, a popołudniu można się wybrać autem na sawannę.
Ten poranny spacer wymagał podobno dobrej tężyzny fizycznej, zaś w ofercie czy informacji o tym spacerze zauważyłem, iż byłaby okazja zobaczyć małpy, antylopy, a czasem podobno nawet goryle i słonie. Brzmiało zachęcająco. Byłem już niemal zwarty i gotowy, gdy mój kierowca spojrzał na moje sandały. Odparłem – Wiem, wiem, zaraz je zmienię. Przynajmniej czułem, iż te ciężkie buty nie brałem zupełnie niepotrzebnie do swego bagażu. Przed wjazdem do parku stała mała zielona budka, przy której urzędowała dziewczyna w mundurku zbliżonym w kolorze do budki. Pracę miała jak marzenie, w sam raz na równikowe klimaty; można było niemal cały dzień siedzieć z nogami wyciągniętymi na stole i czasem tylko ruszyć się jak pojawi się ten jeden, jedyny turysta. Miała zeszyt, w którym wpisywały się osoby przekraczające granice parku. Dwa dni wcześniej była to pięcioosobowa grupka Chińczyków, a po dwóch dniach okazałem się być następnym zwiedzającym. Towarzyszyli mi kierowca w kowbojskim kapeluszu i miejscowy zwiadowca. Ten ostatni dzierżył w ręce małe kombinerki; jak się okazało przydawały się do przycięcia jakiejś bardzo cienkiej gałązki. Ale nie był to sprzęt obronny przed chadzającymi swoimi ścieżkami leśnymi słoniami.


Krajobraz parku jawi się nadzwyczajnie. Przeważają sawanny, a trawy o tej porze roku urosły na wysokość co najmniej metra. Wyglądało prześlicznie, szczególnie, iż gdzieniegdzie porozrzucane były z dużą nieregularnością czarne skały. Na tym tle rysował się łańcuchy wzniesień. Punktem rozpoznawczym w trakcie kluczenia rozmaitymi drogami i dróżkami było dla mnie wzgórze Brazza, mierzące 446 metrów n.p.m. Każdego roku w styczniu czerwone żelazne drzewa (Lophira alata, red ironwood tree, azobé) po zrzuceniu wcześniej liści wyglądają bajecznie kolorowo na tle ściany zielonej puszczy. Na ich gałązkach pojawiają się młode, żywoczerwone liście i to niemal jednocześnie na wielu drzewach rosnących w pobliżu. Tak jakby u nas tuż po jesieni natychmiast następowała wiosna. Ale na równiku Vivaldi nie skomponowałby „Czterech pór roku”. Po dwóch lub trzech miesiącach drzewa zaczynają owocować. Żelazne drzewo rośnie wyłącznie w strefie równikowej; konary i gałęzie na drzewie wyrastają z głównego pnia dopiero na wysokości około 30 metrów. Były więc widoczne nawet z dużej odległości w dżungli. Pierwszy raz je widziałem z tarasu jadalni hotelu Lope po drugiej stronie rzeki Ogouue. Z uwagi na wyjątkową twardość drewna, czerwone żelazne drzewa dość często padają łupem kompanii drzewnych. Wielkimi ciężarówkami są wywożone na wybrzeże, aby trafić również do Europy. Ba, w opisie Wikipedii tego drzewa można znaleźć zdjęcie wrocławskiego mostku dla pieszych zrobionego z tego właśnie drzewa.
Gdzieś przy jednej z przepraw przez leśne strumyki wysiedliśmy z auta, aby wkroczyć do dżungli. Nie można się zbyt wiele spodziewać podczas takich leśnych wędrówek. – O dziesiątej rano to zwierzęta idą spać – uświadomił mnie przewodnik. Wzbudził w tym mnie mocne postanowienie, aby następnego dnia zbudzić się skoro świt i ruszyć zgodnie z planowanym schematem wyjazdu o 7.30. Jeśli nic intrygującego nie zobaczę, to trudno przeżyję. – Ale ważne abym jakąś żmiję gabońską nie zdeptał , bo wtedy nie przeżyję. – powtarzałem sobie w duchu. Szedłem więc krok w krok za moim przewodnikiem, który na szczęście dreptał wolnym, flegmatycznym krokiem, w sam raz właściwy na ten upał. Trzeba było również uważać, aby czasem nie podążyć szlakiem armii mrówek, które tu i tam wydeptywały swoje odwieczne ścieżki.

Od czasu do czasu przewodnik zatrzymywał się, wsłuchiwał w dźwięki puszczy, po czym szliśmy jego tropem. Atmosfera więc była odpowiednia. W pewnym momencie wyczułem jakiś silny zwierzęcy zapach. Gdzieś jakieś kilkanaście metrów od nas w leśnej gęstwinie usłyszałem trzask łamanych gałęzi i nawet mignął mi kontur jakiegoś zwierzęcia. – Elephant, elephant – cicho powtórzył mój francuskojęzyczny przewodnik. I nic dalej się ani dobrego ani złego nie wydarzyło. Słonie poszły gdzieś tam w swoją stronę, a my innymi ścieżkami. Czasem zatrzymywaliśmy się, kiedy nasz zwiadowca dostrzegał wysoko, wysoko, kilkanaście metrów nad nami w koronach drzew objadające się owocami czarne jak smoła gerezy o intrygującej łacińskiej nazwie Colobus satana i jedne z bardziej zagrożonych gatunków naczelnych w Afryce.