Lipiec 2018
Saint Louis, kiedyś dawna stolica Francuskiej Afryki Zachodniej ma różne oblicza. Jest tzw. nieco lepsza dzielnica na wyspie, gdzie znajdują się hotele i hoteliki dla turystów, restauracje, bary oraz mnóstwo sklepików z afrykańskimi wyrobami.

Poranek zacząłem od kultury o wysokich lotach czyli od zwiedzania licznych – bo aż dwóch lub trzech muzeów w tym mieście pootwieranych zwykle do około godziny 13. Moja wycieczka do Réserve Spéciale de Faune Guembeul miała się bowiem odbyć po przerwie obiadowej około 15. Rano nie było żadnego przewodnika czyli prawdopodobnie tego samego, który mnie oprowadzał dzień wcześniej. Nie było co żałować, albowiem najbliżej położone muzeum miało przede mną sporo niespodzianek. Dwie małe sale muzealne mieściły się w tym samym budynku co informacja turystyczna. Wystawa poświęcona była historii lotnictwa i kompanii Aéropostale, w tym człowiekowi, który jako pierwszy przeleciał pomiędzy brzegiem Afryki a Brazylią. Tego przelotu przez Atlantyk dokonał 28-letni Jean Mermoz pomiędzy 12 a 13 maja 1930 roku wodnosamolotem Latecoere „Comte-de-La Vaulx . Leciał przez 21 godzin i 10 minut pomiędzy Saint Louis do Natalu w Brazylii. Do tej pory pokonywano ten dystans statkiem przez około 10 dni. Pas startowy czyli tzw. Hydrobase znajdował się na półwyspie Langue de Barbarie, na południe od rybackiej wioski Guet N’Dar. Na przełomie lat 20-tych i 30-tych Francuzi z początku przewozili pocztę samolotami na trasie Tuluza-Alicante-Casablanca. Perypetie lotników zostały barwnie opisane przez jego kolegę de Saint-Exupery’ego. Dakar i północny Senegal zaczęły być kluczowe w drugiej połowie lat 20-tych, kiedy to samoloty zaczęły latać dalej na południe wzdłuż brzegów dzisiejszego Maroka czy Sahary Zachodniej. Zdarzały się wtedy różne nieprzewidziane okoliczności. Mermoz na skutek awarii musiał przymusowo lądować na Saharze i został wzięty do niewoli przez Berberów i wykupiony z niewoli przez towarzystwo lotnicze. 7 grudnia 1936 roku Jean Mermoz wyleciał z Dakaru czterosilnikową łodzią latająca i to był jego ostatni lot. Na wystawie było mnóstwo zdjęć z tych pionierskich czasów lotników, których większość namiętność do latania przypłacali ofiarą swego młodego życia.

Niedaleko muzeum stoi nadal najbardziej reprezentatywny i najdroższy cenowo Hotel de La Poste, który szczyci się tradycją goszczenia wielu sław i zdjęciami z tych czasów.
Nie zatrzymałem się w nim na kawę. Chciałem wyjść z tzw. starówki i dojść do położonej za kanałem dzielnicy rybaków, Guet N’Dar. Aby trafić do tej części miasta leżącym na półwyspie Langue de Barbarie należy przejść most nad wąską odnogą rzeki Senegal w kierunku brzegu oceanu. Po drodze wyłowił mnie tamtejszy rybak i jednocześnie samorzutny przewodnik. Wręczył mi swoją wizytówkę, z której mogłem odczytać iż mam przyjemność poznać pana Cheikh Badiane. Stara dzielnica rybaków w ostatnich czasach uległa znacznej degradacji.

Wody oceanu podmywały brzeg i szereg domów już zniknęło. Mój przewodnik był bardzo przydatny. Sam bym nie ośmielił się wejść do labiryntu wąskich uliczek i zakamarków domu, a tym bardziej zrobić jakieś zdjęcie. W tym przypadku byłem traktowany jako jego znajomy czy też tak jakbym wykupił licencję na fotografowanie i nikomu to nie przeszkadzało. Ubogie warunki życia i niesamowite zagęszczenie mogły zadziwiać. A do tego wszelki żywy inwentarz baranów czy kóz, które nie miały tam nawet źdźbła trawy na ubitej ziemi.

Rybacy trzymali tam też pelikana, którego użytkowej roli nie byłem w stanie określić. Na pewno stał w obronie stadka kóz i baranów kiedy nieco podeszliśmy za blisko. Mój przewodnik z dumą też podkreślał, iż niemal idziemy krok w krok śladami prezydenta Macrona, który podobno pojawił się jakiś czas temu. Tam bynajmniej nie chciałbym zamieszkiwać na stałe, choć na pewno nie skarżyłbym się na ubogie życie towarzyskie.

W pobliżu tej dzielnicy znajdował się targ rybny, gdzie można było wyłowić niemal świeży towar z wystawionych morskich stworzeń bezpośrednio na ulicy. Zapach był zbyt intensywny, abym tam mógł zbyt długo przebywać. Na sam koniec – czego się mogłem spodziewać – pan Cheikh Badiane poprosił mnie o drobną wpłatę, aby mógł sobie kupić worek ryżu dla swojej licznej rodziny. W liczbie dzieci posiadanych na pewno mnie przegonił; chwalił się, iż ma pięcioro, ale do domu swojego mnie już nie prowadził więc i nie mogłem tego potwierdzić. Na ulicy spotkać można było wielu obnośnych sprzedawców patyczków. To nie były zwykłe drewienka, ale drobne gałązki krzewu Salvadora Persica. Stanowią one najpopularniejszą szczoteczką do zębów. Wielu przechodniów spacerując trzyma te swoje „szczoteczki do zębów” w ustach.

Spróbowałem i ja kupić kilka takich patyczków, ale nie miałem jeszcze właściwej techniki i wieczorem wolałem skorzystać ze swojej plastikowej. Południowa część wyspy-miasta jest znacznie rzadziej odwiedzana przez jakichkolwiek przybyszy. W południe na ulicach nie było nawet żywego ducha, ale na szczęście otwarte było Musee de la Photographie de Saint-Louis. Odnowiony niedawno budynek i gustowne wnętrza z galerią fotografii był jak na afrykańskie muzealnictwo godny pochwalenia i odwiedzenia. Szczególnie ciekawe, iż w tym czasie była wystawa fotografii portretowe z lat 2013-2014, szczególnie pięknych mieszkanek tego kraju, których twórcą była również kobieta Joana Choumali
