Po dwóch dniach pobytu na wyspie Praslin mieliśmy ochotę na odwiedziny pobliskich wysepek, szczególnie zaś wyspy Cousin słynnej z wielkiej ilości gniazdujących tam ptaków. Zwykle nie lubię poniedziałków, chyba że jestem na urlopie. Ale w nocy z niedzieli na poniedziałek znowu lało jak z cebra. Nie należy wyobrażać sobie seszelskich wysp jako raju, gdzie nie ma ani jednej chmurki, a wszystko skąpane jest w błękicie nieba i szmaragdowych wodach. Rano niebo było zachmurzone, a nad wzgórzami wyspy sięgającymi 300 metrów ponad lustro oceanu panoszyły się granatowe obłoki. Nie można było przewidzieć co z tego wyniknie. W tym dniu mieliśmy zapłaconą eskapadę na trzy okoliczne wyspy. W cenie za 140 euro za osobę był wliczony dojazd z naszego domu na plażę, następnie dopłynięcie na wyspę Cousin, Curieuse i St Pierre. Zadaliśmy od razu pytanie Ruggi’emu, chłopakowi, który miał być naszym opiekunem w tym dniu.
„Czy po wypłynięciu można się spodziewać sporych fal?”.
Odpowiedź była lakoniczna
„Trochę bedą”.
Rejs nie został odwołany z powodu kiepskich warunków i po zainkasowaniu na plaży od nas 280 euro przez organizatora mogliśmy się wdrapać z plaży na motorówkę uzbrojoną w dwa potężne silniki Yamaha. Ruszyliśmy. Cenne rzeczy, które mogłyby się zamoczyć, miałem sposobność włożyć do zamkniętego schowka. Mogłem więc nieco spokojnie śledzić naszą kołysankę na morzu bez obawy o sprzęt filmowy. Wpierw podrzuciliśmy na pobliską wyspę Curieuse z piękną plażą usianą granitowymi skałami parę młodych ludzi, którzy tam już zostali.

Dalszą podróż odbyliśmy już wyłącznie w towarzystwie naszego sternika. Pierwsze kilkanaście minut nieco tylko bujało, ale „faliste” atrakcje zaczęły się dopiero jak zaczęliśmy opływać brzegi wyspy Praslin. Nie mogliśmy narzekać na naszego sternika, Ruggi’ego. Umiejętnie kierował sterem, ale przebywanie na dziobie łódki przynosiło niezamierzone efekty uczucia jazdy na jakimś rollercoasterze. Moje sandały, które zzułem po wejściu na pokład zaczęły same podskakiwać na taką wysokość, że czasem niewiele brakowało, iż mi wypadną za burtę. Idąc śladami Grażynki przeniosłem się na rufę motorówki, oparłem się wygodnie i pozostało mi jedynie znosić to nasze bujanie. Po jakimś kwadransie znaleźliśmy się po drugiej stronie wyspy Praslin i dopiero stamtąd ukazał się na horyzoncie upragniony cel naszej podróży – wyspa Cousin. Można było jedynie pozazdrościć latającymi nad nami ptaków, którym dotarcie na wyspę przychodziło znacznie łatwiej. Nasz punkt docelowy co chwilę znikał z naszego widoku, kiedy to wspinaliśmy się na grzbiet fali i spadali z tych dwóch czy trzech metrów.
Gdy byliśmy już bardzo blisko i Ruggie zarzucił kotwicę, wszelkie ciężary spadły nam z serca. Ale radość miała też swoje podwójne dno, bo za jakąś godzinę czy dwie mieliśmy wracać tą samą trasą. Nic zaś nie zapowiadało, aby się miało coś zmienić w pogodzie. Z prognozy wynikało, że miało nawet mocno padać. Na samą wyspę naszą motorówką nie można było przybić do brzegu. I to podobno nie ze względu na wysokie przybrzeżne fale, ale przepisy, które zabraniały przybijania do brzegu obcym jednostkom, aby czasem nie przywlec na wyspę jakiegoś obcego zwierzęcia. Musieliśmy przesiąść się na łódź, nazwijmy ją „desantową”, która niemal ślizgiem wbiła się w plażę. Tak oto dotarliśmy na wyspę Cousin, wyspę odległych nam gatunkowo skrzydaltych kuzynów.
Jakieś 50 lat temu była to wyspa jak większość zagospodarowanych przez człowieka wysp Seszeli. Była tam plantacja palm kokosowych, hodowano zwierzęta, a przy okazji dotarły też tam i szczury, które skutecznie niszczyły pierwotną faunę. W roku 1968 stworzono tu rezerwat specjalny, wyczyszczono wyspę z jakichkolwiek drapieżników i ptaki mogły się ponownie zagościć bez obawy o losy swojego potomstwa.
Nie byliśmy w tym dniu jedynymi turystami. Wokół wysepki rzucił kotwicę średniej wielkości statek wycieczkowy, który przywiózł tu dość dużą grupę seniorów i trochę młodszych, indywidualnych turystów. Młodzi chłopcy, którzy zajmowali się do tej pory obsługą „desantowych” łodzi byli jednocześnie przewodnikami po wyspie. Podzielono nas na grupy językowe, nam trafiła się grupka seniorów zadających wielokrotnie podobne, proste pytania, co było też i pokłosiem ich kiepskiego słuchu. Rzeczą najważniejszą przed wstąpieniem w granice lasu była ochrona przed komarami, których tu było zatrzęsienie. Biada tym, co przypłynęli tu w kusych strojach. Moje długie spodnie jakoś mnie zabezpieczały, ale pomimo spryskania się od stóp do głów i natarciu odpowiednią ilością kremu przeciw komarom, te czarne paskudy nam nie odpuszczały. Wokół każdego z uczestników tworzyły owadzią aureolę.

Stąd przyjemniej było wędrować nie po lesie, ale wzdłuż wybrzeża, gdzie nietrudno było zauważyć ptaszki z gatunku faetonów żółtodziobych (white-tailed tropic bird, phaethon lepturus). Siedziały one sobie na gnieździe, umieszczonym na piasku czy ziemi w rozgałęzieniach korzeni lub u podnóża drzew. Nie wykazywały żadnego niepokoju obecnością wścibskich gości i ich aparatów fotograficznych. Widać, że przywykły do tych stałych odwiedzin o porannej porze. Popołudniu turyści nie mogą już przybyć na wyspę, aby dać ptakom nieco wytchnienia. Ptaki siedzą na gnieździe przez jakieś 40 dni, ale samiec i samiczka się wymieniają rolami „wysiadywaczy”. Pisklęta, które się już wylęgły z jaja po około 2,5 miesiącach są już w pełni opierzone i mogą wyfrunąć z gniazda. Do tego czasu siedzą zwykle same, czekając co im rodzice przyniosą z morskich wędrówek i następnie wyplują do ich dzióbka treść już mocno przeżutą. Potem i na nie przyjdzie kolej aby poszybować w przestrzeniach. Mają to szczęście, że nie muszą startować z jakiejś wysokiej półki skalnej, gdzie o wypadek nietrudno.

Oprócz tego gatunku ptaków równie często można było oglądać i podchodzić bardzo blisko rybitw białych zwanych też atolówkami (Gygis alba). To gatunek dość kosmopolityczny, niejako obywatele strefy tropikalnej. Można je spotkać zarówno na Oceanie Indyjskim jak i Spokojnym. Stąd też na łowy fotograficzne na tego ptaka można się też wybrać przykładowo na Hawaje. Ptaszki te o białym upierzeniu i niebieskich dzióbkach to tzw. nierozłączki. Na gałęzi widzieliśmy je zwykle jak siedziały obok siebie i co chwilę gruchały. Ptaki te budują gniazda na gałęziach w odpowiednim miejscu i składają tam tylko jedno jajo. Wiedzą jak i gdzie to zrobić, aby ani samo jajo, a później i pisklę nie spadło. Dzięki temu nie mają w gniazdach wszelkiej maści pasożytów przez co nie trapią ich kłopoty gniazdowników na ziemi. Ale ryzyko upadku istnieje. Kiedy ten najtrudniejszy okres będą miały za sobą może je czekać długie – jak na ptaki – (i szczęśliwe) życie. Odnotowano wśród tego gatunku osobniki w wieku 42 lat.

W lesie oprócz komarów można było napotkać sroczki seszelskie (Copsychus sechellarum). Te ptaszki również nie miały żadnych zahamowań przed nami. Jeszcze w latach 70-tych były one na skraju wymarcia; na wyspie Fregate zaobserwowano wtedy tylko kilkanaście ptaków. Stopniowo ich liczba zaczęła wzrastać i zostały one przeniesione na inne małe wyspy w obrębie Seszeli, w tym również w 1995 roku na wyspę Cousin. Obecnie uważa się, że jest ich około 250 sztuk, w tym na wyspie Cousin wg danych z 2012 roku było ich 38 sztuk. A więc rarytasy, które bynajmniej nie ukrywały się przed nami a wręcz jeszcze zaciekawione zbliżały się do nas. Dożywają one do około 15 lat. Na dokładkę można też czasem w lesie dojrzeć żółwie olbrzymie, których większą liczbę mogliśmy zobaczyć na wyspie Curieuse.

Wycieczka z przewodnikiem nie trwała dłużej niż godzinę i przyszedł czas aby ponownie zmierzyć się z morskim żywiołem. Duża grupa wiekowych już osób ubrała swoje czerwone kamizelki i on pierwsi wsiedli na desantowe łodzie, które miały ich przewieźć na ich statek. W porównaniu z innymi łupinkami, do których należała też nasza motorówka, podróżowanie tak dużym statkiem mogło być sielanką.

Grażynka oceniła inne „łupinki” i doszła do wniosku, iż inne motorówki były jeszcze mniejsze, więc i z bez lęku czy strachu wsiadła na naszą łajbę i droga powrotna okazała się być całkiem znośna pomimo deszczu, który zlewał nas z góry.