Samochodem do Caratinga
Zamiast o świcie ruszyliśmy w drogę dopiero około wpół do dziewiątej. Brazylijskie drogi to odrębne opowiadanie. Wydostanie się z gąszczu ulic Belo Horizonte było sporym wyzwaniem, szczególnie, iż miasto jak większość przez nas spotykanych miejscowości w stanie Minas Gerais, położone jest na wzniesieniach i pagórkach. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy jedną z głównych magistrali prowadzących na wybrzeże. Dziesiątki wielkich ciężarówek wlokło się pod górę różnym tempem zwalniając nasze tempo podróżowania.
Z kolei gdy przejeżdżaliśmy przez jakąkolwiek miejscowość należało się przygotować na częste garby. Nieraz było ich po kilkanaście w jednej miejscowości. Można się było ich spodziewać przy wjeździe i wyjeździe, przy każdym przejściu dla pieszych czy przystanku autobusowym. Zwykle znaki drogowe ostrzegały, iż się do nich zbliżamy. Bywało też, iż czasem zapomniano postawić znaku lub był on ukryty w gęstej trawie i wtedy trzeba było być bardzo czujnym obserwując tych jadących przed nami lub z przeciwka. Ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym były przestrzegane przez większość kierowców, gdyż bardzo często znajdowały się tam czujniki i tablice pokazujące prędkość osiąganą w tym miejscu przez zbliżający się pojazd. Dużym ułatwieniem na tych ważniejszych drogach był trzeci pas, dla tych co jechali pod górę. Dawało to szansę na ominięcie tych wszystkich wielkich ciężarówek ciężko dyszących od ciężaru kopalin i innych dóbr wywożonych z Minas Gerais.

W Caratinga pojawiliśmy się wczesnym popołudniem. Apartament, który otrzymaliśmy był całkiem spory. Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo chcieliśmy jeszcze w tym dniu dojechać do rezerwatu. Przejechaliśmy więc kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę, aby się dowiedzieć, iż popołudniową porą nie mamy co liczyć na zobaczenie jakichkolwiek małp i trzeba tam wrócić następnego dnia.
Szukanie małp
Małpy muriquis, które chcieliśmy zobaczyć, podobno lubią też wcześnie wstawać, aby około południa zapaść w drzemkę. Stąd znalezienie ich w puszczy w porze popołudniowej jest skazane na niepowodzenie. Nasz sposób umówienia przez pośredników jednak zaiskrzył, bo o poranku u wejścia do rezerwatu czekał na nas Roberto, pracujący dla Estacao Biologica Caratinga. Mieszkał w pobliżu i od wielu lat służył pomocą turystom, aby naprowadzić ich na małpy muriquis.
Muriquis są największymi małpami w Nowym Świecie. Jest to gatunek zagrożony; w całej Brazylii, w której jedynie występują, jest ich może około 1500 osobników, z tego około 450 buszuje po tym rezerwacie mającym niecałe 1000 hektarów powierzchni. Trzymają się stadami, czasem w maju podchodzą pod budynki stacji, gdzie znajdują się ich ulubione owoce. Największe ich skupisko znajduje się właśnie w okolicy tej stacji, do której przyjechaliśmy. Cena za przechadzkę była dość słona : łącznie za naszą dwójkę i oprowadzanie musieliśmy wysupłać 300 reali (100 USD). Trudno, ale samemu ta sztuka by się raczej nie udała.
Poszukiwania wzdłuż drogi nie przyniosły efektu. Co chwilę Roberto wyjmował swoją krótkofalówkę i rozmawiał z dwoma biologami, którzy również śledzili te małpki. Weszliśmy na wąską ścieżkę wiodącą stromo do góry. Wreszcie na samym szczycie, Ricardo przeciągnął ręką po nieprzebytej gęstwinie krzaków i miną zatroskanego znawcy pokazał nam iż one gdzieś tutaj są. Słyszeliśmy ich gaworzenia, zaś nos wyczuwał zapach dzikich zwierząt. Pozostawało nam je tylko zobaczyć, ale ze ścieżki nie było jak zejść niżej, gdzie gąszcz zieleni sprawiał , iż zanim byśmy się tam przedarli, małpki pewnie dawno by już poskakały gdzieś indziej.
Napotkany jeden z biologów mógł nam nieco bardziej przybliżyć zawiłości naszych poszukiwań. Małpy pochowały się w okolice zwane przez nich „Koniec świata”. Była to już granica rezerwatu, oddzielona drutem kolczastym. Była już godzina dwunasta i małpy udały się na spoczynek. Co nam zostało to nowe doświadczenie i to poczucie , iż najważniejsze jest gonić „króliczka”, a nie, aby go złapać.
Sanktuarium Caraca

Do sanktuarium Caraca, położonym w górach, gdzie już wcześniej rezerwowaliśmy nocleg, mieliśmy co najmniej cztery godziny szybkiej jazdy. Ale pogoda stopniowo zaczęła się psuć i było coraz mniej pewne, iż zdążymy na tzw. „kolację z wilkami” . Jakiś czas temu jeden z mnichów zamieszkujących to sanktuarium, gdzie znajduje się jednocześnie miejsca noclegowe dla turystów zaczął wystawiać przy wejściu do kościoła pożywienie, które zaczęło w godzinach wieczornych przyciągać wilki żyjące w tych okolicach. Weszło im to w krew i od pewnego czasu stały się ikoną tego miejsca .

Kolacja z wilkami zwykle rozpoczyna się o 19.30, kiedy to po spożyciu własnej kolacji goście mogą z boku przypatrywać się temu dzikiemu zwierzęciu oddalonemu o kilka metrów. O 19.30 okazało się, iż przed nami jeszcze co najmniej 20 kilometrów do celu. Aż tu nagle przed nami wyrosła zamknięta brama. Był tam dzwonek i napis, iż brama zamykana jest o 20-tej. Przyjechaliśmy o kilka minut za późno. Ale nie było tak źle. W oddali widać było światła jakiegoś budynku i po kilku słowach wprowadzenia, iż jesteśmy gośćmi w gospodzie przy sanktuarium brama stopniowo zaczęła się otwierać. Wręczono nam kwitek i mogliśmy przejechać. Tuż przy sanktuarium recepcja była nieczynna, wszędzie pusto. Idąc za znakami trafiliśmy do starszej części klasztoru i uroczego małego dziedzińca, gdzie okazało się, iż jesteśmy wciąż oczekiwani. Niestety było już po kolacji zarówno tej przeznaczonej dla nas jak i dla innych gości (od 18.30 do 19.30) oraz kolacji dla wilków.
A byliśmy już nieco zgłodniali. Dobrze, iż o 21 otwierano mały sklepik. A tu nagle poruszenie: zaczęło za drzwiami mocno chrobotać. Wyszliśmy na taras przed wejściem do kościoła, a tam w całej okazałości pojawił się gość specjalny. Mierzył prawie metr w kłębie. To był lobo guará, jak go zwał nasz nocny recepcjonista, czy też wilk grzywiasty. Zjawił się na tak zwaną „dokładkę”. Był od nas zaledwie trzy, może cztery kroki. Podchodził co pewien czas do wielkiej miski z jedzeniem i jego potężne szczęki zaczęły miażdżyć kości zostawione z nocnego posiłku. Co pewien czas podchodził do schodów, skąd się wcześniej pojawił, spoglądał gdzieś w głęboką noc i ponownie wracał do swego posiłku.