Środa
Dniało już, kiedy wsiadłem do auta Fidela, który był dzień wcześniej naszym kierowcą, ale miał i swoją agencję podróżniczą. Nie odjechaliśmy daleko od miasteczka, może kilometr czy dwa, aby następnie zacząć iść wzdłuż drogi. Fidel był profesjonalnie przygotowany – lornetka, aparat Nikon, katalog ptaków. Co chwilę wabił ptaki bądź wydając z siebie piski ptasie lub też nagrane na dyktafon. Miał przy sobie nawet wskaźnik laserowy, którym zamiast tłumaczyć iż ten mały ptaszek jest na którejś tam gałęzi od góry czy dołu jakiegoś tam drzewa, rzucał tylko snop zielonego światełka i było wszystko widoczne. Ptaków było niedużo, znacznie mniej niż na naszym tarasie recepcji. Zdążyłem więc dotrzeć jeszcze na śniadanie. Niedługo potem ruszyliśmy jeszcze raz z Fidelem tym razem do Santa Marty pod dworzec autobusowy. Ale ku naszemu zdumieniu Fidel wysadził nas przed niedużą firmą spedycyjną, która oferowała nam przejazd do Cartageny mikrobusem. Pierwszy i ostatni raz, bo ten środek komunikacji bardzo trzęsie, a niemal nie było miejsca na moje nieco długie nogi. Przed dojazdem do celu naszej podróży miasta – Cartagena de los Indias mieliśmy tylko jedną kontrolę dokumentów na rogatkach miasta. Taksówką dojechaliśmy prawie pod sam hotel, zarezerwowany kilka dni wcześniej. Hotel położony w starej części miasta wyglądał nobliwie. Wilgotność powietrza w Cartagenie pomimo wątpliwej bryzy morskiej nadal wyduszała ze mnie hektolitry potu, a co za tym idzie gorączkę zakupów wielu litrów płynów.

Następnego dnia mieliśmy ruszać na wyspę, gdzie podobno – zgodnie z relacjami osób tam bywałych – na napoje można było wydać fortunę. Zapobiegliwość uczyniła, iż spociłem się jak mysz dźwigając na ostatnie czwarte piętro ilość płynów na kolejne dwa dni licząc po 4 litry na osobę.
Czwartek
Dzień moich urodzin spędziliśmy na rajskiej wyspie. Tym czymś co mogłoby zakrawać na raj, była Isla de Rosario, godzinę statkiem od Cartageny. Mieliśmy już wykupiony bungalow w hotelu, trzeba było też zadbać o to aby dowiedzieć się jak tam dotrzeć. Praktycznie było to możliwe tylko rano, jeśli nie liczyć propozycji jeszcze droższych opcji niż organizowane przez hotel San Pedro de Majagua za 110 tysięcy peso na osobę w obie strony. Wpierw jednak trzeba było dojechać do przystani. Miało być kilka minut taksówką, a zrobił się z tego cały kwadrans. Lepiej nie ufać w kolumbijskie poczucie czasu. Na szczęście odjazd był zaplanowany, tak jak wypisywano w informacji na stronie internetowej, o godzinie dziewiątej z Marina Santa Cruz. Czekała już tam grupka osób, spośród nich tylko niektórzy mieli zostać na wyspie. Większość z pasażerów w godzinach popołudniowych odpływała z powrotem do Cartageny. Było tam bowiem co robić. Zwykle te wyspy są przedmiotem jednodniowej standardowej wycieczki dla turystów płynących na znacznie większej łajbie, niż ta którą mieliśmy płynąć. Masowy turysta wsiada na większy statek i za znacznie mniejszą opłatą niż nasze nocowanie na wyspie dostaje wszystko po trochu, czyli masowe nurkowanie z fajką, odwiedziny w Oceanarium i standardowy lunch. Przy hotelu były dwie piaszczyste plaże, jedna z muzyką w stylu latynoskim czyli tak głośno, że dźwięki z głośników nakierowane na morze pewnie dochodziły i do Cartageny, oraz inna plaża kusząca ciszą i delikatnym szumem morskich fal. Na leżakach oddawała się błogiemu lenistwu zaledwie garstka gości, znacznie więcej było sprzedawców.

Piątek Na Isla Grande nie ma samochodów, a jedynym środkiem transportu może być łódź, rower lub własne nogi. Aby przejść wyspę wzdłuż nie potrzeba nawet godziny, zaś w poprzek wystarczy kwadrans. Można też pożyczyć rower i przejechać się oznakowaną ścieżką. Wyspę zamieszkuje kilkaset osób nie licząc turystów zamieszkujących resorty o przeróżnych nazwach, gdzie najczęstszym przyrostkiem jest Eco. Była równo dziesiąta rano, gdy zgodnie z umową spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem, aby zakosztować wodnych przygód. Wziął on wiosło i poprowadził nas przez główną osadę wyspy wzdłuż wszystkich małych sklepików sprzedających wszelkiego rodzaju pamiątki. Miejscowi nie mieli z nas pożytku. Ostatecznie doszliśmy do przystani. Przedziwne było, iż weszliśmy na to chybotliwe canoe suchą nogą. Przewodnik już na samym wstępie o atrakcjach wyspy wyraźnie podkreślił, iż ani jadowitych węży czy krokodyli nie mamy się co spodziewać. Nasz gondolier zręcznie meandrował wąskim kanałem pomiędzy malowniczymi drzewami namorzynowymi, gdzie na szczęście i komary jakoś nie hasały, aby dopłynąć w pobliże otwartego morza. Tam już nasza łupinka nie miałaby żadnych szans przy wzburzonym morzu. O 15 wybił dzwon, w tym i dla zapominalskich, iż to już ostatnia szansa w tym dniu na powrót do Cartageny. Znaleźli się i tacy, co wbiegli w ostatniej chwili, aby po godzinie dobić do portu w Cartagenie, gdzie tym razem osiedliśmy w hotelu o nazwie Casa del Curato