Lecieliśmy linią Iberia z Madrytu do Santiago. Nie trwało to więcej niż godzinę. Lotnisko było nowoczesne, ale przynajmniej na ludzką miarę, gdzie nie trzeba pokonywać tysięcy metrów wśród tysięcy innych pasażerów, aby dobrnąć do swojej bramki. Wzieliśmy z lotniska taksówkę, która tak jak w Madrycie miała stałą opłatę za przejazd do miasta – tym razem już 21 euro. Hotel wybrałem już dużo wcześniej jakieś kilkaset metrów od dworca kolejowego, z którego mieliśmy ruszać dwukrotnie. Od razu pochwaliłem się, iż tu już wkrótce wrócimy i zamierzamy zostawić nasze walizki na czas pieszej wędrówki. Przyjęto to ze zrozumieniem.
Zanim ruszyliśmy w miasto wstąpiliśmy na dworzec kolejowy w banalnej sprawie. Kupić bilety na pociąg do punktu na Drodze Jakubowej jak i na planowany pod koniec tygodnia wyjazd do Porto. Niby nic, ale zostaliśmy niemal przeczołgani w sposob miły i uprzejmy, że się po prostu nie da. Wpierw w informacji dworcowej po długim oczekiwaniu, usłyszeliśmy, że wszystko trzeba kupić w automacie. Ale maszyna nie chciała z nami współpracować, poskarżyliśmy się na nią jeszcze raz w informacji kolejowej; stąd pani z okienka chciała wraz z nami automat obłaskawić, ale i jej też nie wyszło. Na pomoc przyszli kolejni pracownicy dworca i na nic, bo przecież w kasie dworca nie można było niczego kupić na następny dzień. Wreszcie, gdy niemal nie było już nikogo na tym dworcu, kto potrafiłby kupić bilety na kolejne dni, to stał się niemal cud, ale z tego świata. Zirytowany kasjer łaskawie nam sprzedał te nasze wymarzone bileciki w kasie.
Do starego miasta nie mieliśmy zbyt daleko. Upał nieco zelżał w porównaniu do Madrytu, ale prognoza pogody nadal rysowała się nad tą częścią Hiszpanii niezbyt dla nas zachęcająco. Wprawdzie było już o kilka stopni mniej niż te czterdzieści z kawałkiem jak w Madrycie, ale jak to grzmiały popołudniowe gazety to wciąż była wielka anomalia jak dla tej najzimniejszej części Hiszpanii, jaką stanowiła Galicja. W nocy miało być ponad 20 stopni, a w ciągu dnia temperatury w Santiago de Compostela miały poszybować aż do środy do 33 – 34 stopni. Jak na Madryt to była to niemal lodówka, gdyby nie to, że my w tym klimacie mieliśmy brnąć przez te kilka następnych dni.
Rozpoczęliśmy nasze zwiedzanie od ulicy Franco. Nazwa odnosi się do Camino Franco, czyli Drogi Francuskiej, którą to ulicą przez ostatnie kilkaset metrów musiał przejść niemal każdy pielgrzym (nota bene dawnymi czasy byli to głównie Francuzi). Nie było to więc wyrazem hołdu wobec generała Franco, choć urodził się on właśnie w Galicji. Kiedy planowałem wyjazd do tego miejsca, wyobrażałem sobie, iż katedrę będziemy godni dopiero ujrzeć jak przejdziemy tą setkę kilometrów. Nie było jednak możliwe jej nie zobaczyć, jeśli chcieliśmy dojść do Biura Pielgrzyma, gdzie chcieliśmy wykupić nasze paszporty pielgrzyma. Nie dało się tam inaczej dojść niż tylko przechodząc przez place otaczające tą olbrzymią budowlę. Ba, jak na pierwszy raz, można było się nawet nieźle pogubić jak w naszym przypadku, gdyż tych placów jest aż pięć. Najważniejsze, iż dotarliśmy do biura jeszcze przed zamknięciem o godzinie 21. Była tylko mała przeszkoda, a w zasadzie spora przeszkoda w postaci słusznego wzrostu strażnika, który już niemal nikogo nie wpuszczał, kto chciałby o tej porze otrzymać dyplom ukończenia drogi Jakubowej. My tylko chcieliśmy kupić paszporty pielgrzyma, więc pozwolił nam to załatwić.
Jeszcze przed zmrokiem, czyli nieco po 22 wróciliśmy do hotelu, aby tam zacząć wybierać spośród naszych bagaży te naj..naj..naj…bardziej niezbędne w trakcie pieszej wędrówki. Nie byłem zbyt rygorystyczny w tej selekcji. W moim plecaku znalazł się laptop, aparat, kamera i inne gadżety, których pielgrzym wyruszający na miesięczną podróż w ogóle nie bierze, czy też po dwóch dniach dźwigania pakuje w paczkę i wysyła do domu. Może poniekąd zamieniłem się w wielbłąda, ale perspektywa czterech dni dźwigania była dla mnie jeszcze do zniesienia.
Następnego dnia budzik nie był nam potrzebny. Na nogach byłem już kilkanaście minut po piątej. Tu wciąż o tej porze była głęboka noc, która za nic nie zamierzała ustąpić przed świtem przed siódmą rano. Jedyne czego mogliśmy być pewni podczas następnych czterech dni, to iż mamy już zarezerwowane miejsca w hotelach, do których musieliśmy dojść w danym dniu. Wczesny ranek to najlepsza pora do „caminare” czyli chodzenia. Godzina 6.17. Dworzec Santiago de Compostela. Na zewnątrz cudowna temperatura 18 stopni. Kawiarnia otwierała właśnie swe podwoje, zaś w kasach już siedziały dobrze mi znane osobistości.
W plecaczkach Grażynka niosła swoje absolutne minimum na cztery dni, ja zaś dodatkowo sprzęt fotoreportera. Nie byliśmy sami w tej podróży. Obok nas wsiedli inni „plecakowicze”, którzy albo mieli ten sam pomysł, aby ruszyć portugalskim szlakiem, albo może po prostu tylko chcieli przejechać się na wybrzeże. Pociąg z pewnym dostojeństwem mijał przedmieścia Santiago, aby po kwadransie zatrzymać się w Padrón. Za kilka dni będziemy na to potrzebowali niemal pół dnia. Póki co nastroje były dobre, bo można było sobie trochę przedrzemać. Na ekranie informacyjnym w przedziale niezmiennie wyświetlał się napis, iż na zewnątrz jest tylko 16 stopni.
Po godzinnej jeździe przyszedł moment kiedy trzeba było opuścić ten wygodny świat. Pociąg zatrzymał się na krótko na stacji Redondela, skąd mieliśmy poszukiwać jakiejś taksówki do miasteczka Poriño, położonego na tzw. szlaku portugalskim Szlaku Jakubowego do Santiago de Compostela. Coś tam było jednak bardzo pusto i ogarnęły mnie wątpliwości czy tam są w ogóle jakieś taksówki. Ostatecznie pojechaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów dalej do końcowej stacji w dużym portowym mieście Vigo. Tuż przy dworcu czekał już sznur taksówek. W mieście o tej porze unosiły się jeszcze mgły, ale w tym labiryncie dróg szybkiego ruchu nasz kierowca odnalazł właściwą drogę i dowiózł nas do starej części Poriño, położonego niemal równo o 100 km pieszej drogi do Santiago de Compostela.
Było wpół do dziewiątej rano i niektóre bary były już czynne. W pierwszym z nich, Bocateria Simplicio (Cafe-Bar-Taperia) oprócz wielkiego croissanta i filiżanek kawy, otrzymaliśmy także wbitą naszą pierwszą pieczątkę do paszportu pielgrzyma.
Pierwszy kilometr i pierwszy napotkany pielgrzym. Taki mniej typowy pielgrzym, pielgrzym rowerowy. Kucnął coś i naprawiał swój rower, tak jak my od czasu do czasu powinniśmy dbać o nasz największy skarb – własne nogi. Rowerzyści to mają klawe życie. Jadą pięć razy szybciej niż piechurzy i mają tylko dwieście kilometrów do przejechania, aby otrzymać dyplom na końcu drogi. Czasem spotykaliśmy ich na drodze asfaltowej, a pod koniec tego dnia koło nas przemknęła spora grupa polskich rowerzystów. Kiedy indziej trzeba było aż uskakiwać przed nimi z drogi, gdy schodziło się ścieżką z góry, czasem i też my ich niemal przeganialiśmy, gdy po grząskiej ścieżce próbowali wspinać się do góry. Ale piechurzy i rowerzyści to dwa różne światy na drodze Jakubowej. Jeśli nawet się spotykają to tylko na jedną noc w hostelu.
Camino obrosło literaturą naukową, a jak każda literatura zaczyna lubować się w przeróżnych klasyfikacjach. Stąd są też i podział pielgrzymów pod względem środka poruszania się wyróżnia: tourigrinos, tych przypominających turystów, bicigrinos – jeżdżących na rowerach, taxigrinos, korzystających z taksówek (aby kawałek podjechać lub przewieźć swoje bagaże), alsagrinos (od firmy autobusowej Alsa), którzy od czasu do czasu korzystają z autobusów (zorganizowanych w postaci wycieczki autobusowej lub doraźnie dla skrócenia drogi), perrogrinos (idących z psem), playagrinos (lubiących wypoczywać niekiedy na plaży) i pinchogrinos (siedzących w barach przy zakąskach od bask. pintxo).
Pierwsze kroki, to i pierwsze zdjęcia na szlaku przy znakach drogi Jakubowej. Musieliśmy też pamiętać o znakach drogowych, aby nasze tempo nie przekraczało 40 km/h. Oprócz typowych muszli Jakubowych na przydrożnych słupkach od razu dostrzegliśmy też inne oznaczenia jak Via XIX. To znak, iż portugalski szlak poprowadzono wzdłuż drogi zbudowanej jeszcze za czasów Oktawiana Augusta w I w n.e. Potem jeszcze poprawiono ich nawierzchnię w dwieście lat później w okresie panowania cesarza Karakalli. W Anno Domini 2017 szliśmy już wzdłuż ruchliwych dróg współczesnej Hiszpanii, z których jedną z nich miała być N550 łączącą Vigo z La Coruňą.
W pierwszym napotkanym schronisku dla pielgrzymów w Mos – dobre kilka kilometrów od naszego punktu startu – zrobiliśmy sobie chwilową przerwę. Obowiązująca cena za nocleg wynosiła 8 euro. Trzeba wtedy zaakceptować chrapanie współtowarzyszy, wspólną łazienkę czy wczesne wstawanie, bo około ósmej schronisko jest zamykane. Z kolei, kiedy ktoś przychodzi późnym popołudniem to miejsc może już nie być i trzeba dachu pod głową szukać gdzie indziej.
Mijany krajobraz był nam znajomy: pola i strachy na wróble czy też może i na inne ptaki. Może też same strachy były wyłącznie kwestią pielęgnowanej miejscowej tradycji. Ruch pielgrzymi jest zwykle jednokierunkowy, ale czasem zdarzali się piechurzy udający się w przeciwnym, kierunku, za niebieskimi strzałkami do Fatimy. Po drodze zaczepił nas pierwszy rodak na trasie, słysząc jak do siebie mówimy po polsku. Narzekał na tłoczny, francuski szlak, gdzie kręci się sporo „tałatajstwa”, gdzie zdarza się, iż wycinają sobie na pamiątkę napisy z kilometrami na słupkach. Chwalił za to portugalski szlak, gdzie szło mniej ludzi i byli jakby przyjemniejsi.
Kolejny krótki odpoczynek zrobiliśmy sobie przy Taperia Flora. To była pora na śniadanie, więc bar był niemal pełny od plecakowiczów, którzy swoje ciężary zostawili przy wejściu. W pobliżu znajdował się stary kościółek Igreja de Santa Baia de Mos, ale był zamkniety na cztery spusty. Niedługo potem zaczęliśmy podchodzić na najwyższy punkt w trakcie naszej wędrówki Monte Cornedo (210 m npm.). Ileś kilometrów dalej po drodze mieliśmy kolejny bar. Redondela. W wąskich uliczkach można się było dobrze poczuć; dawały one to co w tym miejscu najcenniejsze oprócz wody, czyli sporo cienia. Nie mogłem jednak się skarżyć, iż na niebie przez następne kilka dni nie zobaczyłem żadnej chmurki. Czasem coś się zmieniało na firmamencie niebieskim, co dawało jakąś ulgę w ten skwar. Każde miasto to również kilka kilometrów asfaltowych ulic i betonowych chodników, nie najlepszych na zdrożone pięty. Doszliśmy do ruchliwej drogi, przy której postawiono w XIX wieku Capela de Santa Mariňa e Fonte do Mouro. Była zamknięta na cztery spusty, zaś na małej tabliczce można było wyczytać tylko tyle, iż ma ona podobno styl barokowy.
I jeszcze raz czekało nas kolejne podejście pod górę. Po drodze było też miejsce na piknik przy źródełku Fuente Outeiro de Penas. To był najwyższy czas, aby sprawdzić czy nie mieliśmy jakichś odcisków na nogach i okazja by wypróbować nasze cudowne farmaceutyki. Niedaleko stamtąd znajdował się opuszczony hostel dla pielgrzymów Hostal da Malaposta. Wisiała tam pielgrzymia wieża Babel z powieszonymi muszlami z imionami osób pielgrzymujących tędy z Wenezueli, Indii czy Leny i Mariny z Moskwy.
Ścieżka wiodła wzdłuż lasów eukaliptusowych, które przeważały w drzewostanie lasów Galicji, wypierając rodzime gatunki. W sąsiedniej Portugalii zajmują około 1/4 areału powierzchni leśnych. Drzewa te szybko rosną i przynoszą spore zyski dla przemysłu papierniczego. Ale oprócz dużych zysków dla nielicznych są one też przyczyną wielu tragedii; są w dużym stopniu odpowiedzialne za częste pożary w tej części Europy. Wciąż jeszcze w tutejszej telewizji czy gazetach nie minął szok od tragicznego pożaru w Portugalii w dniu 17 czerwca, gdzie w jeden tragiczny dzień zginęło ponad 62 osób na bocznej drodze leśnej w pobliżu Coimbra. Eukaliptusy same wokół siebie tworzą pożary, gdyż aby nasiona mogły zakiełkować ich okrywy muszą się otworzyć, co jest możliwe przy bardzo wysokiej temperaturze. Ściółka jest pełna ich łatwopalnych olejków eterycznych więc wystarczy trochę suszy i wybucha pożar. Można powiedzieć, iż niebezpiecznie. Ale jeszcze niebezpieczniej było, gdy musieliśmy zacząć iść biegnącą wzdłuż wybrzeża drogą pełną przejeżdżających wielkich TIR-ów pomiędzy którymi przemykała się też grupka rowerzystów z Polski.
O godzinie 16.50 dotarliśmy do naszego hotelu Isape Souto Maior w Arcade. Byliśmy spragnieni i wyczerpani; rzuciliśmy się na łóżko, włączyliśmy klimatyzację i chwaliliśmy, iż nie jest to stuosobowa sala. KIedy się nieco schłodziłem, pomaszerowałem do najbliższego sklepu, aby nakupić sporo owoców i butelek wody mineralnej, bo potrzeby nasze były olbrzymie. Tuż obok naszego hotelu znajdował się kościół, który tym razem był otwarty. Wewnątrz trwała modlitwa różańcowa.
Nasz pierwszy dzień zakończyliśmy na tarasie naszego hotelu, na którym wypijaliśmy raz po raz kolejne szklanki wody mineralnej. Ale najtrudniejsze mieliśmy jeszcze przed sobą – te 35 a może i 40 km, które mieliśmy przejść przez cały wtorkowy dzień. Próbowałem jeszcze wieczorem rozmasowywać swoje stopy, aby następnego dnia nie odmówiły mi całkowicie posłuszeństwa. Czas pobudki planowaliśmy bardzo ambitnie na jakąś piątą rano, aby ruszyć jeszcze przed świtem.