Początek stycznia może stanowić wyzwanie dla podróżujących na Wschód. Kiedy dojechaliśmy tam pociągiem po kilkunastu godzinnej podróży pociągiem na zbudowanym jeszcze w czasach cesarskich dworcu czekała na nas Natalia. Przywitała nas gorąco z nutką pocieszenia.
“Dobrze, że nie przyjechaliście dwa dni temu, bo mieliśmy tu gdzieś tam około minus 30 stopni, dziś jest już znacznie cieplej, może tylko minus 10.” – Natalia
Wybraliśmy się tam wspólnie z moją żoną, Grażyną, której też nie były straszne te normalne dla tej części świata styczniowe warunki pogodowe. Był to rok 2017, i to był już nasz drugi pobyt w tym mieście. Pierwszy raz do Lwowa wybraliśmy się w sierpniu 2012 roku z Przemyśla autobusem rejsowym spod dworca PKP i było to dość spore wyzwanie.
Po pięciu latach woleliśmy tam dotrzeć innym środkiem komunikacji i wybraliśmy pociąg z Wrocławia do Lwowa. Naszym przewodnikiem przez dwa dni, jakie byliśmy we Lwowie był pan Jakub.
Oprócz zwiedzenia starej części Lwowa, następnego dnia odwiedziliśmy z Jakubem zabytki austriackie Lwowa. Przeszliśmy się z nim wzdłuż wielkiego budynku Ossolineum, ulicy Łyczakowskiej, gdzie urodził się Stanisław Lem, wstąpiliśmy do Kasyna Szlacheckiego tzw. Domu Uczonych otwartego niedawno dla odwiedzających. Stanęliśmy też przed fasadą Teatru Skarbkowskiego czy budynku opery. W tej ostatniej szacownej instytucji w niedzielę wieczorem mieliśmy zasiąść na widowni spektaklu „Jeziora Łabędziego”.
Jak jest zimno, to oprócz zwiedzania marzy się też o ciepłym kącie. Nadszedł też i taki moment, gdy Jakub dał nam wreszcie zasiąść za stolikiem w kawiarni Atlas (Rynek 45). Otwarto ją niedawno ponownie w tym samym miejscu, co kiedyś przedwojenny lokal dla bohemy artystycznej. Nazwa jego wywodziła się od wynalazcy wielu wódek, wśród których była i atlasówka – trunek popularny wśród uczęszczających tu literatów.
W kilka dni później poszperałem po internecie, aż w końcu natrafiłem na trop jednego ze stałych bywalców czyli Henryka Zbierzchowskiego. To był bard Lwowa, tu urodzony; do kawiarni miał ze swojego domu niecały kwadrans do przejścia na „piechtę”. To Henryk miał być piewcą czarnej ballady o Romeo i Julii w wydaniu lwowskim czyli pieśni o pannie Franciszce.
Na Kleparowi, za rogatkami,
Ballada o pannie Franciszce
Mieszkała sobi z rodzicielami
Piękna jak anioł, gruba jak kiszka—
Na imię miała panna Franciszka!
Kościół Jezuitów, św. Piotra i Pawła położony pomiędzy pomnikiem Szewczenki i rynkiem był przez ponad 50 lat magazynem dla zbioru Ossolinemum prasy polskiej z XIX i XX wieku, która nie została oddana Polakom zgodnie z kryterium wydania za linią Curzona. Kiedy w 2010 roku kościół przekazano decyzją rady miejskiej Lwowa grekokatolikom zbiory przeniesiono do innych magazynów. Obecnie jest to kościół garnizonowy; nieustanny strumień ludzi wchodzących i wychodzących świadczył, iż cieszył się on szczególną estymą. Wewnątrz znajdują się bowiem pamiątkowe zdjęcia tych, którzy polegli w ostatnich 3 latach zarówno w czasie walk na Majdanie (niebiańskiej sotni) jak i żołnierzy, którzy zginęli w walkach o Donbas. Tutaj – w kościele garnizonowym – odbywały się i odbywają msze żałobne za tych około 300 Lwowiaków, którzy zginęli w tych walkach. Polacy biorą udział w remoncie tego kościoła, ale wciąż jest tam dużo do zrobienia, szczególnie w zakresie bocznych galerii. W kościele jezuickim znajduje się m.in. tablica pamiątkowa poświęcona ks. Piotrowi Skardze.
Następnego dnia wybraliśmy się do pobliskiej Żółkwi. Miejscowość położona około 20 kilometrów od Lwowa była kiedyś prywatnym miastem hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Będąc tam nie wypada nie odwiedzić jeszcze odległego dziesięć kilometrów od Żółkwi klasztoru w Krechowie, zwróconego w 1990 roku ojcom bazylianom obrządku greckokatolickiego. Przytulony do wzgórza, otulony śnieżną pierzyną i otoczony murem obronnym kompleks klasztorny był o tej porze dnia zjawiskiem nie do opisania.
Przez te kilka dni, mroźnych dni – ukazał nam się Lwów okryty śnieżną pierzynką, zupełnie inny niż letni Lwów ukazywany w popularnych przewodnikach.