Moja książka
W swojej książce PODRÓŻE W CIENIU ESKULAPA połączyłem trzy moje największe zamiłowania: podróże, medycynę i historię. Zapraszam wszystkich, którzy chcieliby po tą książkę sięgnąć w wersji drukowanej lub w formie e-booka na rzadko uczęszczane szlaki tropami znanych lekarzy podróżników, poetów, pisarzy czy laureatów Nagrody Nobla. Na dwustu stronach w dziesięciu rozdziałach zwiedzam kraje Europy, Azji, Afryki, Ameryki Południowej i Oceanii w poszukiwaniu śladów niezwykłych ludzi czy odkrywania zdrowotnych odsłon w różnych społecznościach jak półrocznego poszczenia przez chrześcijan w Etiopii czy o mocy kavy wypijanej na Fidżi.
Aby wprowadzić Was o czym jest ta książka proponuję, abyście mogli zapoznać się z wywiadem udzielonym dla wydawnictwa Termedia, która zajmowała się edycją książki a obecnie również dystrybucją w formie książki (w sprzedaży wysyłkowej) i formie e-booka. Oto fragment tego wywiadu:
Skąd pomysł na taką książkę?
– Jednym z motywów, które mnie do tego skłoniły, były moje coroczne inauguracyjne wykłady podczas konferencji Trendy w Reumatologii we Wrocławiu. Dotyczyły one tematyki dość znacznie odbiegającej od standardowej medycyny. Wspominałem w nich o laureatach Nagrody Nobla, urodzonych w moim mieście czy o Albercie Schweitzerze lub Axelu Munthe. W jednym z rozdziałów książki śledzę losy Alberta Schweitzera, opisując jednocześnie swoje wrażenia z dotarcia do miasteczka Lambarene. Tam znajduje się szpital, gdzie pracował on ponad 40 lat i gdzie zgodnie ze swoim życzeniem został pochowany. Od wielu lat fascynowała mnie postawa i zachowanie ludzi w tamtych trudnych czasach. Przygotowując wykład i myśląc o tych osobach, o których chciałem powiedzieć, wyobrażałem sobie siebie w tamtym okresie i bardzo chciałem być w miejscach, które oni odwiedzili. To był powód mojego wyjazdu do Gabonu, gdzie Albert Schweitzer sprawował opiekę nad chorymi. Była to dla mnie niełatwa wyprawa w pojedynkę. Książka powstała z myślą o osobach, których pasją jest poznawanie świata. Cieszy mnie fakt, że mogłem połączyć w niej podróże ze swoimi zainteresowaniami zawodowymi.
Możesz przeczytać pełny tekst wywiadu na tej stronie.
Jeśli chcesz zamówić tę książkę to kliknij tutaj.
Jeśli chcesz zamówić wersję cyfrową na ebooka kliknij tutaj.
Ponadto spieszę donieść z pewną satysfakcją, iż ukazała się pierwsza recenzja tej książki na stronie Tomka Szymkiewicza (www.kolumb.pl)
Tomek Szymkiewicz to wielki pasjonat Afryki, który szczególnie zainteresowany był dwoma rozdziałami o Afryce
Jeśli chcecie się z nią zapoznać w całości to kliknijcie :
Możecie również przeczytać skrócone opisy treści z fragmentami tekstów zamieszczonych w poszczególnych rozdziałach, tak aby dać Wam okazję posmakować różnorodnych wątków tej książki. Znajdują się też tutaj zdjęcia w dużej części inne niż te, które zostały zamieszczone w książce, ale nawiązujące do jej treści. Stąd jest to również propozycja do zapoznania się dla osób, które tę książkę mają już w swej bibliotece.
Rozdział 1.
Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu
Zbigniew Herbert w swojej lirycznej twórczości czy wspomnieniach i listach nawiązywał do swoich kłopotów zdrowotnych, które pod koniec życia stały się jego niemal codziennymi udrękami.
Panie, dzięki Ci składam za strzykawki z igłą grubą i cienką
jak
włos, bandaże, wszelki przylepiec, pokorny kompres, dzięki
za kroplówkę, sole mineralne, wenflony, a nade wszystko
za pigułki na sen o nazwach jak rzymskie nimfy,
które są dobre, bo proszą, przypominają, zastępują
śmierć.
Wiersz Brewiarz, Zbigniew Herbert

Herbert wiele podróżował i Grecja była jego jednym z ulubionych miejsc na ziemi, do której wrócił w swojej ostatniej książce „Labirynt nad morzem” i do swoich wspomnień z tego miejsca również wracam wspominając swoją pierwszą podróż do Grecji. Była ona również próbą opisania krajobrazu greckiego, ale w dramatycznych plenerach niedługo po trzęsieniu ziemi w północnej Grecji w 1977 roku. Jechałem z Turcji autostopem i udało mi się w jeden dzień dojechać do Tesalonik. Tam zniszczenia były znacznie większe. Pięćdziesiąt osób zginęło, zaś wiele tysięcy osób było bezdomnych. Szereg małych kościółków pamiętających bizantyńskie czasy uległo poważnemu uszkodzeniu. O zwiedzaniu czegokolwiek nie było można cokolwiek marzyć. Nie musiałem się kłopotać o braki miejsc w hotelach, bo były one poza jakimikolwiek możliwościami moich finansów. A ponadto mało który był otwarty dla turystów. Nie musiałem za to szukać jakiegoś kempingu daleko poza miastem. Przez ten dzień jak i wiele następnych dni biwakowanie było dozwolone niemal wszędzie, na każdym trawniku, w tym również w pobliżu Białej Wieży. Mój jednoosobowy namiot rozłożyłem koło dużego wojskowego namiotu i nie musiałem się kłopotać o jakikolwiek pozwolenie. W pobliżu można było skorzystać z łazienek pod gołym niebem zorganizowanych dla tych pozbawionych domu czy lękających się kolejnego trzeciego trzęsienia ziemi.

Rozdział 2.
Księga z San Michele – życie na Capri Axela Munthego.
Axel Munthe był dla mnie postacią niemal nieznaną dopóki nie pojawiłem się pierwszy raz na wyspie Capri. Po tym pierwszym razie zdobyłem egzemplarz jego książki „Księgi z San Michele” i przeczytałem ją jednym tchem. Jest ona określana jako prawdopodobnie najbardziej udana autobiografia napisana przez lekarza.

W tym rozdziale opisuję jego barwne życie, zarówno to wygodne na wyspie Capri, gdzie wybudował piękną Villa San Michele, ale również o pracy w Paryżu czy w Rzymie, gdzie miał swój gabinet przy Schodach Hiszpańskich. Wyspa Capri na przełomie XIX i XX wieku znajdowała się na Wielkim Szlaku artystów albo i tych którzy dopiero zamierzali się nimi stać. Wyspa była wymarzonym miejscem dla ustawienia sztalugi malarskiej, napisania wiersza czy dla zrelaksowania się w oczekiwaniu na natchnienie, które mogło spłynąć wraz z porywem śródziemnomorskiej bryzy. Sława Capri sprzyjała coraz większemu napływowi ludzi, którzy pragnęli spędzić tutaj co najmniej kilka dni, a jeszcze lepiej i miesięcy. Wielu z nich decydowało się przebywać znacznie dłużej, a niektórzy postanawiali się tutaj osiedlić. Wśród nich były osoby stosujące się do całkiem innych norm niż to było przyjęte w tej epoce.

Jedną z takich osób, która miała zburzyć normy ówczesnego świata był przybyły na Capri w 1908 roku proletariacki przywódca, Włodzimierz Iljicz Lenin. Przyszły wódz rewolucji oprócz rozmyślań o wywracaniu zastanego porządku świata, lubił chodzić na ryby i grać w szachy. Na wyspie Capri można zobaczyć sporo miejsc o ile uwolnimy się od natrętnych naganiaczy na popularne rejsy do Błękitnej Groty i wstaniemy od stolika po skonsumowaniu specjałów kuchni włoskiej. Najtrwalszym śladem po Axelu Munthe są strony księgi z San Michele i jego willa w Anacapri. Dom i ogród położone są na urwistej skale, skąd rozciąga się widok na błękit Zatoki Neapolitańskiej, która niemal zlewa się z bezchmurnym niebem. Na samym cyplu ogrodu na marmurowej balustradzie Munthe ustawił kiedyś rzeźbę egipskiego sfinksa, o którego pochodzeniu milczy na kartach swojej książki.

Nie ma okazji się nawet o cokolwiek spytać sfinksa, gdyż jego głowa zwrócona jest w kierunku morza i twarzy czy oczu nie da się zobaczyć. Munthe doradza nam „Pytać go jednak będziecie na próżno; zachował on przez swoje pięć tysięcy lat własną tajemnicę, będzie więc umiał strzec i mojej„.

Rozdział 3
Wędrówki po Lizbonie z pierwszym portugalskim noblistą.

Tym razem polecimy w tym rozdziale do Lizbony i zostaniemy w tym kraju jeszcze w czwartym rozdziale. Ten trzeci rozdział jest opowieścią o Lizbonie i jednocześnie pierwszym portugalskim nobliście. Tym noblistą był lekarz, Egas Moniz, którego życie przypadło na burzliwy okres w historii Portugalii. Po obaleniu monarchii w 1910 roku rządy się nieustannie zmieniały; raz były to rządy cywilne, kiedy indziej zaś obejmowali te funkcje wojskowi. Egas Moniz w pierwszych latach po rewolucji sprawował m.in. funkcję dziekana wydziału lekarskiego w Lizbonie. Sprzeciwił się akcji pacyfikacyjnej policji na terenie uniwersytetu, co przypłacił aresztowaniem. W roku 1916 Portugalia przystępuje do wojny po stronie aliantów. Egas Moniz zostaje ambasadorem w Madrycie i bierze udział w negocjacjach, które w 1918 roku przywracają zerwane wcześniej stosunki dyplomatyczne ze Stolicą Apostolską.

W rok później w roli ministra spraw zagranicznych udaje się do Wersalu na czele delegacji portugalskiej, aby wziąć udział w konferencji ustalającej porządek świata po wojennym kataklizmie. Po powrocie do kraju rozstaje się już na dobre z polityką i wraca do pracy w swojej klinice neurologii w Lizbonie. Rozpoczyna badania nad możliwościami uwidocznienia przebiegu tętnic mózgowych u ludzi. Na tym polu odniósł swój życiowy sukces, choć nie to zostało nagrodzone. Jaka była jego kariera można się dowiedzieć bliżej z kart trzeciego rozdziału, w którym czasem przerywam wątek jego życiorysu, aby zanurzyć się atmosferę rodzinnego miasta noblisty. Niewiele miast na świecie może poszczycić się tak niezwykłym położeniem, jak Lizbona. Wśród tych innych są również miasta należące do świata języka portugalskiego jak Rio de Janeiro czy Porto. W Lizbonie można zwiedzać liczne zabytkowe kościoły.

Ale jak to w krajach południowych drzwi świątyń są zamknięte na czas przerwy obiadowej. Stąd lepiej przy dobrej pogodzie wałęsać się od jednego punktu widokowego do innego. Czyli od miradouro do miradouro. Jednym z takich miejsc jest Miradouro San Pedro de Alcantara. Stamtąd już niedaleko schodami w dół do placu São Domingo. Na pobliskiej ściance wypisano we wszelakich językach świata, że obecnie Lizbona jest miastem tolerancji. To zwyczajowe miejsce spotkań dla przybyszów z Afryki, który traktują ten skwer jako okazję do pogawędek czy drobnego handlu. Trudno było znaleźć jakiekolwiek wolne miejsce na pobliskich kamiennych ławkach z tolerancją w tle.

Rozdział 4
Czy Lizbona mogłaby być Miastem Ślepców? Saramago, Nobel i fado

Ze wzgórz Alfamy warto przyjrzeć się usytuowaniu Terreiro do Paҫo czyli placu Handlowemu. Może nam on przypominać otwarte okno, przez które miasto przypatruje się nurtowi rzeki Tag. Nad samym nabrzeżem znajdują się kamienne schodki, na których zawsze gwarno i wesoło. Niektórzy ludzie lubią tam przychodzić o określonych porach dnia. Najtłoczniej bywa w porach zachodów słońca. Nocny tryb życia lizbończyków sprawia, iż o wschodzie słońca miejsce to jest niemal bezludne. Ale wtedy nabiera swoistej magii. Nazywa się Cais das Colunas, czyli Nabrzeże Kolumn. Na Placu Handlowym znalazł się pewnego dnia Baltazar Mateusz Siedem Słońc. To literacki bohater książki José Saramago pt. „Memorial do Convento”; w Polsce książka jest znana jako „Baltazar i Blimunda”.

Powieść ta stała się jedną z przepustek do międzynarodowej sławy Saramago. Dla mnie stronice tej książki pomagały mi wyobrazić sobie jak wyglądała Lizbona i jej okolice przed ponad 300 laty. Akcja powieści rozgrywa się na początku XVIII wieku za czasów panowania króla Jana V Wielkodusznego. Król starał się już dwa lata o potomka i nic z tego nie wychodziło. A przecież wytrwałości jego nic nie można było zarzucić, gdyż z „werwą spełnia swoją królewską i małżeńską powinność”. Przyrzekł więc franciszkanom wybudować klasztor w Mafrze dla 13 mnichów w zamian za uproszenie u Boga o następcę tronu. W Mafrze sporą atrakcją jest biblioteka, jedna z najbardziej znaczących bibliotek z czasów Oświecenia. Aby ją zobaczyć należy przejść niemal przez cały klasztor i pałac.

Kiedy tam dotarliśmy stanęliśmy w sali mieszczącej dwie kondygnacje szafek bibliotecznych.W tym księgozbiorze zgodnie z papieską bullą można było przechowywać książki znajdujące się na indeksie książek zakazanych. Ale ich pożyczanie czy przywłaszczenie bez zgody króla Portugalii podlegało karze ekskomuniki. Zwiedzający nie mają możności przejścia się wzdłuż szaf bibliotecznych ustawionych na dwóch kondygnacjach; jest to tylko możliwe dla uprawnionych naukowców czy studentów. Wolny wstęp mają za to nietoperze, które polują na owady lubujące się w starych książkach. Saramago w swej powieści „Miasto Ślepców” przedstawia wizję świata, który jeszcze do niedawna mógł się wydawać wyłącznie wymyślonym scenariuszem. Otóż pojawia się tajemnicza, zakaźna choroba, która stopniowo obejmuje coraz większą grupę ludności jakiegoś miasta; skutki izolacji, odosobnienia z powodu choroby mogą przyprawiać o rozpacz uczestników tej rzeczywistości; podobne odczucia miałem również jako czytelnik. Wizja takiego świata jest katastroficzna. Przeradza się w apokaliptyczne sceny strzelania do bezbronnych, upodlenie kobiet, walk o śmierć i życie w poszukiwaniu jedzenia, itp., itp. Na zasadzie antidotum wyobrażałem sobie inne, mniej tragiczne skutki epidemii ślepoty. Nie działoby się to gdzieś w nieznanym mieście i państwie, ale właśnie w Lizbonie. W mieście gdzie nie tylko wzrok ale i słuch jest równie ważnym zmysłem. Ciąg dalszy odnajdziecie na stronach czwartego rozdziału.
Rozdział 5
Indie: Azjatyckie lwy w krainie wegetarian
Tym razem w poszukiwaniu azjatyckich lwów i dobrej kuchni wegetariańskiej odwiedziłem Gudżarat. Ten stan liczy ponad 50 milionów mieszkańców i znajduje się w czołówce regionów Indii pod względem przestrzegania diety bezmięsnej . Był on przez wiele lat był rządzony przez obecnego premiera Indii Narendrę Modiego.

Za jego rządów wprowadzono jeden z najbardziej drastycznych przepisów prawnych za zabicie krowy czy transport krów przeznaczonych na rzeź. Ale pomiędzy surowymi przepisami prawnymi a skazaniem w takim państwie jak Indie jest jeszcze daleka droga. Narendra Modi, twórca przyspieszonego rozwoju w Gudżaracie, był następnie liderem Indyjskiej Partii Ludowej (BJP), a po zwycięskich wyborach w 2014 roku został premierem kraju. Sukces swój powtórzył w maju 2019 roku i zapowiada się na następną kolejną pięcioletnią kadencję i to bez innych koalicjantów. Premier nie pije alkoholu, nie pali i jest zaprzysięgłym wegetarianinem. Azjatycki lew przed dwoma tysiącami lat zajmował terytoria od Północnych Indii przez Iran, Babilonię, aż do terytoriów obecnego Maroka, zaś na północy aż po Grecję i Albanię. To z lwem azjatyckim zaprzyjaźnił się Daniel rzucony do dołu; podziwiamy Lwią Bramę w Mykenach, a Herakles walczył z lwem, które żyły w starożytnej Grecji. To na pożarcie lwom azjatyckim zostali rzuceni na rozkaz Nerona chrześcijanie za tzw. podpalenie Rzymu.
Park narodowy Sasan Gir Hills położony jest w stanie Gudżarat . To jedno z nielicznych miejsc w Indiach, gdzie zachowały się na wolności lwy azjatyckie. Według spisu z 2015 roku lwów miało być tam ich podobno 523. Pojawiłem się przed wejściem do parku w sobotę. Tego dnia w godzinach popołudniowych setki Hindusów szturmowało kasy przy wejściu. Byłem w tym dniu jedynym europejskim „rodzynkiem” w tym „lwim” parku narodowym. Po zakupie biletu wsiedliśmy do odkrytego dżipa, aby zaspokoić naturalną, ludzką ciekawość. Tego popołudnia proporcja lwów do ludzi przedstawiała się niemal jak jeden do jednego.
To nie były rozległe afrykańskie sawanny. Teren był zalesiony, a wśród drzew dominowały drzewa tekowe, które już o tej porze roku traciły liście. Pomimo to widoczność była bardzo ograniczona. Podobno trzeba mieć trochę szczęścia, aby w tym wszystkim wypatrzyć lwy. Ale jaki procent szans mieliśmy tego popołudnia na spotkanie oko w oko z królem zwierząt o to już się nie zapytałem wcześniej Karana. Po co zresztą gasić entuzjazm. Karan opowiedział mi przy wjeździe do parku dość enigmatycznie o jakimś zagranicznym turyście, który za punkt honoru postanowił zobaczyć w którymś z parków indyjskich tygrysa. W sumie wjechał do parku 13 razy i …nic. Wydał już na to spory majątek. Miał już z niego wyjeżdżać, żegnał się ze wszystkimi , a tu nagle… ten pasiasty drapieżnik pojawił się jak na zawołanie. A ja mogłem tylko raz spróbować, i to miałem na to tylko 3 godziny. Czy mi się to udało ? Warto przeczytać do końca ten rozdział.

Rozdział 6
Śladami Mahathmy Gandhiego

Moja fascynacja osobą Mahatmy Gandhiego sięga już kilkudziesięciu lat. Mahatma w języku sanskrytu znaczy „Wielka Dusza” czy „Posiadający Wielkiego Ducha”. Pierwszy raz został tak nazwany przez innego wybitnego mieszkańca Indii, Rabindranatha Tagore, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Sam Gandhi dystansował się od tego tytułu i nawet zżymał się kiedy tak go tytułowano. Czytywałem autobiografię Mahatmy Gandhiego w chwilach bezradności jakie odczuwałem wobec siłowych rozwiązań, które przerwały karnawał polskiej wolności początku lat 80-tych zeszłego wieku. Jego koncepcja niestosowania przemocy (ahinsa) i biernego oporu miała dużą siłę przyciągania w tych siermiężnych czasach. Pasja i wyobraźnia Gandhiego, która przemieniała więzienną celę w „pałac” czy „świątynię” pozwalała inaczej widzieć różne formy opresji jakich można było doświadczyć w Polsce stanu wojennego. Jego książki nie były obłożone zapisem cenzury, gdyż był on traktowany jako przeciwnik światowego imperializmu.
W październiku 2016 roku przyjechałem do Bombaju pociągiem z odległego o 300 kilometrów Aurangabadu. Miasto wraz z przyległościami liczyło sobie już ponad 20 milionów mieszkańców. Nie miałem jeszcze sprecyzowanych planów, co bym chciał w tym mieście zobaczyć oraz czego już na pewno nie zdążę zobaczyć. Na liście moich priorytetów znalazł się dom Mani Bhavan na wzgórzach Malabaru, gdzie przez wiele lat zamieszkiwał od czasu do czasu Gandhi, a obecnie został przekształcony w muzeum.
Wśród zwiedzających przeważali cudzoziemcy. Mani Bhavan w przeszłości odwiedziło dwóch znanych przywódców. Jednym z nich był Martin Luther King, a w 2010 roku wizytę złożyli prezydent Barack Obama wraz z małżonką. Nie mogło więc i mnie zabraknąć, abym mógł jeszcze raz przypomnieć sobie tego „gorliwca”, którego przepełniało ofiarne cierpienie na rzecz milionów zamieszkujących Półwysep Indyjski. To co czynił dla innych, nie było często miłe dla jego najbliższych. Jego żona czy synowie doświadczyli nieraz jego uporu czy surowego przestrzegania niektórych zasad. W swojej autobiografii nie ukrywa gorzkich słów, które padały ze strony jego żony: „Kto dniem i nocą harował i pracował dla ciebie?. Czy to nie jest moją zasługą ?. Zwaliłeś wszystkie obowiązki na mnie, kazałeś mi płakać gorzkimi łzami, a ja pracowałam jak niewolnica”
Makieta sceny z życia Gandhiego

W czasach nam współczesnych Gandhi nie znalazłby nigdzie odludnego miejsca na tej plaży, gdzie można byłoby się skryć ze swoimi myślami. Obecnie Juhu Beach to jedna z najpopularniejszych plaż w aglomeracji Bombaju. W październiku nadal panował w ciągu dnia upał nie do zniesienia i trudno było mi opuścić klimatyzowany pokój w moim hotelu. Kiedy wreszcie to zrobiłem tuż przy bramie hotelu natychmiast zostałem zauważony przez tłum kierowców ryksz. Byłem bardziej zainteresowany kierowcami taksówek, którzy rozłożyli swe siły w drugiej linii ataku. Wybrałem jednego z taksówkarzy, uzgodniłem cenę dojazdu na plażę Juhu i w drogę. Był to dzień świąteczny – trzeci dzień świąt Holi – stąd popołudniową porą na tej plaży ludzi było mnóstwo. Mogło się wydawać, iż ma tu miejsce jakaś spora demonstracja, tak zbity tłum opanował niemal każdy metr kwadratowy plaży. Przedzierając się pomiędzy licznymi stoiskami z kukurydzą, chrupkami, wiatraczkami doszedłem nad sam brzeg. Morze w tym miejscu nie miało wysokiej klasy czystości. Pomimo to znalazło się sporo amatorów kąpieli, choć najczęściej w pełnym ubraniu. Poziom tolerancji na brud jest wśród Hindusów wysoki. Dowodów na to było aż nadto. Przykładowy widoczek z tej plaży: osobnik z zakładu oczyszczania miasta, który wśród tłumu kąpiących się dokładnie czyścił kubeł na śmieci w morskiej wodzie bez śladu reakcji ze strony plażowiczów. Z plaży Juhu nikt głodnym nie wyjdzie. Największym powodzeniem wśród dzieciaków cieszyła się jaskrawo różowa wata cukrowa. Ciekawscy mogli prześledzić nawet cykl produkcyjny tej waty na plaży. Oj było co i komu robić zdjęcia, a modele i modelki same zachęcały mnie do ich uwieczniania. Wśród innych usług wzbudzających ciekawość postronnych gapiów było wykonywanie tatuaży niemal na piasku specjalną maszynką. Wokół znalazło się całe grono gapiów jak na skórze jednego z klientów powoli formował się zarys Sziwy…

Rozdział 7.
Na Fidżi kava wcale nie jest kawą.

Fidżi jest państwem składającym się z ponad 300 wysp nie licząc tysięcy innych małych wysepek. Międzynarodowe lotnisko znajduje się na największej wyspie Viti Levu. Miałem tam dotrzeć z Samoa samolotem ATR-72 . Ten typ samolotu był mi już znany w odległej przeszłości, gdyż kursowały one pomiędzy Warszawą i Wrocławiem. Już przy starcie i osiąganiu wysokości przelotowej poczułem znajome mi spore wibracje i to „telepanie” miało mi towarzyszyć przez następne 3 godziny. W samolocie było sporo wolnych miejsc. Usiadłem w fotelu przy oknie i wciągnęła mnie bez reszty obserwacja tego co na górze i na dole. Wpierw lecieliśmy wzdłuż górzystej i zachmurzonej wyspy Sawai, a dalej już widać było po horyzont jednostajny bezmiar oceanu. Prawdziwy spektakl zaczął się niecałą godzinę przed lądowaniem na Fidżi. Monotonny błękit wód oceanu zaczął się zmieniać. Widać było mniejsze i większe wysepki z małą zieloną kropką, czasem i z dużą plamą zieleni otoczonej rąbkiem żółtawego piasku. Wokół nich panował jasny błękit płytkich wód przybrzeżnej rafy koralowej przybierającej nieraz spore rozmiary. Tam gdzie kończyła się rafa koralowa widać było biały pierścień fal rozbijających się o nią. Wiele traci ten, kto przybywa na wyspę po zachodzie słońca .


Różne mieli skojarzenia moi rozmówcy w Polsce, gdy wspominałem im o kavie z Pacyfiku. Najczęściej rozumieli to jako małą, czarną kawę; byli też i tacy co myśleli o hiszpańskim winie musującym cava. Warto więc wspomnieć coś więcej o kavie, która jest napojem przygotowywanym z korzeni pieprzu metystynowego, rośliny należącej do rodziny pieprzowatych (Piperaceae). Termin „kava” odnosi się też do tej rośliny. Napój ma mieć działanie relaksujące i jego spożywanie ma charakter obrzędu już od tysięcy lat. Można go określić picie kavy jak ceremonię fajki pokoju na wyspach Południowego Pacyfiku. Moja wizyta w wiosce garncarzy na Fidżi stała się okazją do poznania ceremonii kavy. Ze zmielonych korzeni kavy przygotowano już odpowiedni napój i impreza wioskowa mogła się zacząć przy moim udziale. Na moich oczach jedna z kobiet wyciskała przez szmatkę napój i nalewała do czarki z palmy kokosowej. Picie z czarki było traktowane niemal jak wypalenie fajki pokoju.
Każdy z uczestniczących w tej ceremonii, a było nas na szczęście tylko kilka osób, wypijał nieco z czarki i podawał dalej . Za każdym razem należało zadać pytanie o łyk kavy, które brzmiało „E dua na bilo”. Oprócz przełknięcia tego gorzkiego napoju trzeba było zwyczajowo dwukrotnie klasnąć w dłonie. Dość szybko przeszedłem odpowiednią edukację savoir vivre picia kavy u moich garncarek. Picie kavy ma znaczenie przede wszystkim socjalizujące, zbliżające do siebie ludzi pijących wspólnie z jednej czarki. Przynosi podobno stan beztroski przy jasności umysłu. Musiało mi się to przydać, biorąc pod uwagę , iż zbliżała się pora tańca w wykonaniu miejscowych panien. Mogłem się bowiem -– niemal jak w banku – spodziewać, iż zostanę do niego poproszony. Stąd aby nie splamić się nieporadnością ruchów, poprosiłem o jeszcze jedną czarkę.
Rozdział 8. Biały Doktor w dżungli. Misja Lambarene.
Trudno przejść obojętnie wobec takiej osoby jak Albert Schweitzer. W czasie studiów zaczytywałem się w książkach napisanych przez niego i o nim. Jego system etyki i gotowość służenia innym mogły fascynować. Przed ponad dziesięciu laty znalazłem się bynajmniej nieprzypadkowo w alzackim miasteczku Kaysersberg. Tam odwiedziłem muzeum upamiętniające miejsce urodzenia Alberta Schweitzera. Im więcej o nim wiedziałem, tym bardziej marzyłem o tym, aby kiedyś osobiście pojawić się w Lambarene, tam gdzie Albert Schweitzer urzeczywistniał swoją ideę czci dla życia.

I stało się. W styczniu 2019 roku wyrwałem się ze śnieżnej i mroźnej Polski. Trasa lotu prowadziła nad Algierią, Nigrem i Nigerią. Słońce zaszło gdy lecieliśmy nad niezmierzonymi pustynnymi przestrzeniami Sahary. Było całkiem sporo wolnych miejsc w samolocie, widać że o tej porze roku nie jest to popularny cel wyjazdów. Po siedmiu godzinach wylądowałem wieczorem na lotnisku w Libreville, które przywitało mnie ulewnym deszczem. Styczeń to podobno pora względnie sucha i najcieplejszy miesiąc w roku. Ale w strefie równikowej deszcze są niemal codziennością.
Aby znaleźć jakiś środek transportu w kierunku Lambarene trzeba pojechać na obrzeża stolicy, w miejscu zwanym Rynkiem Bananowym. Wśród tłumu naganiaczy i garstki chętnych właścicieli aut po negocjacjach wybrałem Erika i jego Toyotę. Wyruszamy. Zanim jednak miniemy ostatnie opłotki Libreville Erik skręca w kierunku pobliskiego szpitala. Skręcamy w bok przed napisem „Urgent”, aby leczyć tylną oponę w przydrożnej „klinice” wulkanizacyjnej. Młotek, smarowanie, nadmuchiwanie i auto niedługo gotowe będzie do drogi.

Zakłady wulkanizacyjne w całym Gabonie są chyba najlepiej działającymi punktami usługowymi. Musi być więc na to spore zapotrzebowanie. Ale może w tej podróży nie będziemy musieli często z nich korzystać. Do zabudowań muzeum Alberta Schweitzera w Lambarene trzeba było skręcić w kierunku rzeki na prawo tuż za szlabanem. Urządzono go w dawnych budynkach zbudowanych przez niego w połowie lat 20-tych XX wieku. Wszedłem do dużej sali, gdzie wystawiono zarówno liczne zdjęcia związane ze Schweitzerem jak i jego książki wydawane po francusku jak i niemiecku. Wiele zdjęć miało opisy nie tylko po francusku, ale również w języku angielskim. Niektóre z nich widziałem po raz pierwszy. Na jednym z nich sfotografowano go w Garraison w roku 1917 wraz z małżonką . Oboje mają smutne oblicza. W tym czasie decyzją władz francuskich małżeństwo Schweitzerów jako obywatele niemieccy (choć Albert urodził się w miasteczku alzackim, należącym wcześniej do Francji) zostali przewiezieni do Francji i tam internowani. Wojna się skończyła i po kilku latach Schweitzer po zebraniu odpowiednich funduszy wraca w 1924 roku do Lambaréné.
Już na innym zdjęciu z roku 1926 wystawionym w tej sali mogłem zobaczyć go jak nadzoruje budowę dachu jednego z budynków nowego szpitala. Traktował on Lambaréné nie tylko jako miejsce udzielania pomocy chorym ale i również jako miejsce do życia. Dotyczyło to zarówno osób tam zatrudnionych jak i rodzin, które przyjeżdżały ze swoimi chorymi. Najbliżsi członkowie rodziny czy ich przyjaciele zajmowali się pielęgnacją chorych, żywili ich oraz pomagali przy różnych pracach w szpitalu i obejściach. W szpitalnej wiosce odbywały się codzienne wspólne spotkania z tzw. zdrowymi osobami towarzyszącymi, kiedy to omawiano zakres prac jakie należy wykonać.

Mogło to być uprzątanie terenu, ścinanie drzew, drobne naprawy budowlane, rozładowywanie z łodzi przypływających do przystani, praca w ogródkach warzywnych czy przygotowywanie jedzenia. Na innym zdjęciu z tego okresu lekarz i jednocześnie pastor Albert Schweitzer wygłasza kazanie, a obok niego stojący krajowcy tłumaczą to w języku Fang i Galoa. Obecnie nazwalibyśmy to holistycznym podejściem do chorego. Nikt tu do pracy nie dojeżdżał, wszyscy z personelu mieszkali na miejscu przy szpitalu. I tak to już zostało do dzisiaj, bo teren szpitala to jednocześnie małe miasteczko, gdzie czasem niełatwo rozróżnić gdzie kończy się pawilon szpitalny, a gdzie mieszkają ludzie pracujący w szpitalu. Tak jak kiedyś, tak i dziś suszą się ubrania na sznurkach przed małymi domkami mieszkalnymi, kury drepczą pomiędzy pawilonami, zaś dumny kogut o galijskim wyglądzie dumnie mi się ustawił do zdjęcia na poręczy wiodącej do jednego z pawilonów szpitalnych.

Rozdział 9. Podróż przez rozmodloną Etiopię.
Jak wyglądać może Etiopia na przełomie roku 2003 i 2004 wg miejscowego kalendarza. Mogłem tylko sobie to wyobrażać. Dużo wcześniej przed wyjazdem zafascynowała mnie lektura „Cesarza” Kapuścińskiego czy obrazy obrzędów chrześcijańskiej Etiopii. Odczuwam zwykle uczucie odprężenia kiedy koła samolotu dotykają płyty lotniska docelowego. Tak było i tym razem gdy wylądowałem na międzynarodowym lotnisku w Addis Abebie, stolicy Etiopii. To jeden z największych portów lotniczych w Afryce. Położony tylko kilka kilometrów od centrum miasta.

Prawdziwe wyzwania były jeszcze przede mną. Pierwsze, to zawiłości tutejszego czasu. Bo doba ma w Etiopii dwanaście godzin i zaczyna się o świcie czyli o godzinie szóstej rano naszego czasu. Po zmroku zaczyna się kolejne liczenie. Oczywiście czas – ten międzynarodowy – nie jest pomimo to ignorowany. Znany mi z Europy porządek godzin obowiązywał przynajmniej na lotnisku. W porównaniu do czasu letniego w Polsce miałem przesunąć zegarek o godzinę do przodu. Inną odmiennością był sam kalendarz. Zjawiłem się bowiem w Nowym Roku. Kończył się też rok szkolny, wszyscy wyjeżdżali do rodzin czy znajomych. Weekend miał trwać dłużej, aż do poniedziałku, gdyż był to rok przestępny. Nowy Rok w Etiopii zwykle przypada bowiem w dniu 11 września. Akurat była to niedziela. Ale tym razem obchody Nowego Roku miały się przesunąć na poniedziałek 12 września, gdyż był to dla Etiopczyków rok przestępny. Zjawiłem się bowiem nie w roku 2011 jak mógłbym jeszcze dwa dni wcześniej pomyśleć, ale w roku 2004, gdyż Etiopczycy inaczej wyliczają dzień Narodzenia Chrystusa.

Tłoczno było na lotniskach i miejsce w samolocie do Lalibeli udało mi się zdobyć dopiero dwa dni po przylocie do Etiopii. Lalibela jest miejscem niezwykłym, etiopską „Jerozolimą”, gdzie można odczuć duchowość tego kraju. Większość skalnych kościołów Lalibeli łatwo rozpoznać z daleka, gdyż nad każdym z nich jest skonstruowany potężny dach wsparty na filarach. Zostały one postawione w czasach nam współczesnych, aby zapobiec erozji i zapadaniu się kościołów w trakcie pory deszczowej. Opady mogłyby bowiem spowodować zapadnięcie się dachu czy nośnych konstrukcji. Dookoła zaś kościołów zobaczyć można cały skomplikowany system drenujący Jedynym kościołem, który nie ma tych szpecących, ale niezbędnych dachów jest Kościół św. Jerzego. Tą ikonę Lalibeli zostawiłem sobie na koniec zwiedzania. Idąc wraz z wiernymi ubranymi na biało wszedłem na dziedziniec kościoła Bet Marjam, gdzie grono kilkudziesięciu kapłanów i diakonów stało lub siedziało na ławkach ustawionych w kształt czworoboku. Wewnątrz tego kręgu trójka mężczyzn – co pewien czas – rytmicznie uderzała w leżące olbrzymie bębny. Atmosfera była dość podniosła, ale czuć było iż to jest już Afryka. Kapłani w rękach potrząsali sistrami – instrumentami pamiętającymi czasy starożytnego Egiptu. W rytm monotonnych śpiewów wzmocnionych bębnami i sistrami pochylali się oni czasem do przodu korzystając z przynależnych kapłanom lasek w kształcie krzyża. Laski są oznaką dostojeństwa, ale i mają duże znaczenie praktyczne. Można się na nich oprzeć , gdy ceremoniał mszy wymaga pozycji pionowej, pomaga też przy utrzymaniu rytmu muzyki. Atmosfera żywcem wyjęta z Drugiej Księgi Samuela, gdy Dawid prowadził Arkę Bożą do Miasta Dawidowego, Jeruzalem. „ Tak Dawid , jak i cały dom Izraela tańczyli przed Panem z całej siły przy dźwiękach pieśni i gry na cymbałach, harfach, bębnach i grzechotkach…”
Tym co w szczególności wyróżnia wyznawców kościoła etiopskiego jest praktykowanie przez nich niezwykle rozbudowanych postów zgodnie ze wskazówkami czynionymi w liście do Koryntian przez św. Pawła “…Ja przeto biegnę nie jakby na oślep; walczę nie tak, jakbym zadawał ciosy w próżnię, lecz poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę,…”. W istocie liczba dni postnych wynosi około 180 dni dla wierzących, zaś w przypadku duchowieństwa zwiększa się do 252 dni.

Na etiopski obrzęd picia kawy skusiłem się na brzegu jeziora Tana. W lesie rosły niewysokie krzewy kawy. Mogłem kupić zarówno ziarenka kawy niepalonej jak i palonej. Wybrałem te drugie, i popełniłem błąd. Bo podobno cała przyjemność ceremonii obrzędu polega na uprażeniu na blasze czy patelni jasnych, świeżo suszonych ziaren kawy, aż nabiorą one ciemnego koloru i potem roztłuc moździerzem czy tłuczkiem. Taką tłuczoną kawę daje się powąchać czekającym na to gościom. Do tego potrzeba jest specjalna oprawa. Taką też i ja miałem . Mistrzynią mojej ceremonii była – jak zazwyczaj – młoda dziewczyna ubrana w tradycyjny biały strój obramowany wzorzystym brązowymi lamówkami. Przed nią na tacy stało z dwadzieścia małych porcelanowych kubeczków bez uszka. Pomieszczenie wyściełane było zielonymi liśćmi. Na jednym z palenisk rozgrzane do czerwoności kostki kadzidła przydawały dodatkowych walorów zapachowych. Zmieloną kawę moja „mistrzyni” przesypała do zaopatrzonego w pokrywkę ze słomy imbryczka (zwanego jebena), aby po jakimś czasie wlać ciemną strużkę kawy do ofiarowanej mi filiżanki. Nie wystarczy napić się jednej filiżanki. Savoir vivre wymaga, aby skosztować przynajmniej trzy małe filiżanki. Każda z nich ma swoją nazwę i swoje znaczenie. Pierwsza filizanka, najmocniejszej kawy to abol – ma rozgrzać krew i otworzyć moje serce, druga o nazwie t’ona , już nieco słabsza daje okazję do posmakowania i kontemplacji. Trzecia równie ważna ma nazwę baraka czyli błogosławieństwo.

Rozdział 10. Popijając yerba mate w paragwajskich misjach jezuickich.

Mało kto z Europy potrafi mieć z tym krajem jakiekolwiek skojarzenia. Nawet dla mnie stanowił on rodzaj terra incognita. Czas było odsłonić mroki mojej niewiedzy. Jechałem autobusem ze stolicy Asuncion do położonego o jakieś 400 kilometrów miasteczka Trinidad. Miałem sporo czasu, zaś autobus jechał w miarę po równej drodze i za bardzo nie szarpał. Zagłębiłem się w lekturze przewodnika Bradta o Paragwaju, mając przed oczyma te bezkresne płaskie krajobrazy. Mijane po drodze małe wioski czy miasteczka wyglądały na uporządkowane i schludne. Nikt tam nie oszczędzał na farbie. A pomiędzy ludzkimi siedzibami królowała monotonia zielonej barwy czasem tylko nieco spłowiałej. Pastwiska ciągnęły się kilometrami poprzecinane przez siatkę dróg gruntowych o rudawym zabarwieniu. Lasów czy dżungli nie spotka się tutaj już od dawna. Drzewa wycinano w tej okolicy w ciągu ostatnich 30 lat w sposób niemiłosierny. Czasem tylko drobne połacie dawnych lasów przemieszane były z równiutko posadzonymi w rządek drzewami eukaliptusów, w których cieniu pasły się krowy. Ich hodowla to jedno z podstaw ekonomii Paragwaju. Na każdego mieszkańca przypada tu co najmniej dwie sztuki bydła.

Miasteczko Trinidad ma też nabożną nazwę czyli Trójca Święta. To jest raczej duża wioska, która żyje w dużym stopniu z obsługi turystów. Odwiedzają oni ruiny misji jezuickich, ogłoszonych w 1993 roku przez UNESCO jako Miejsce Światowego Dziedzictwa Kultury. Kościół na terenie misji ukończony został w 1745 roku, ale później dwa razy w ciągu następnych 30 lat ulegała zniszczeniu kopuła. Pierwszy raz stało się to jakieś 10 lat po ukończeniu budowy; kolejny raz, kiedy to nie było już komu ponownie odbudowywać już po wypędzeniu jezuitów. Po 1767 roku rozpoczęła się systematyczna grabież budowli. Zabierano fragmenty kamienne czy ceglane aż kopuła jeszcze raz zawaliła się w kilka lat później. Pewną rolę w procesie niszczenia odgrywają wszędobylskie w tej części świata termity. Kamienia wprawdzie nie ruszą, ale wszystko co ma związek z drewnem mogło paść ich łupem. Na wystrzyżonym trawniku na terenie ruin misji można zauważyć czerwone kopulaste stożki siedzib tych przedsiębiorczych owadów.

Podczas zwiedzania kościoła warto podnieść głowę, aby przyjrzeć się fryzowi, gdzie nieustannie odbywa się niema próba orkiestry z udziałem skrzypiec, fletu czy klawikordu. Pewnie w tym miejscu w czasie mszy rozkładali swe instrumenty Indianie Guarani, aby muzyka niebios mogła zejść na ten ziemski padół i zachwycić wiernych.
Na wysokości głowy w połowie kościoła znajdowała się zrekonstruowana ambona z czerwonego kamienia i wykutymi symbolami czterech ewangelistów: anioła i św. Mateusza, lwa i św. Marka, wołu i św. Łukasza oraz orła i św. Jana Ewangelisty. W dwunastu niszach wewnątrz głównej świątyni ustawiono posągi apostołów. Większość z nich straciło swe głowy po wypędzeniu jezuitów. Rozeszła się bowiem pogłoska, że wewnątrz posągów jezuici pochowali złoto. Nic takiego nie znaleziono. Z tej egzekucji ocalał jedynie posąg św. Pawła.

Przyszedł czas powrotu do stolicy Paragwaju. Wcześnie rano dojechałem do dworca autobusowego. O tej porze dnia aby uprzyjemnić moją podróż o miłe wrażenia estetyczne unosiły się gdzieniegdzie poranne mgły. Słońce szybko przeważyło i mgły znikły zanim po niespełna trzech kwadransach wjechaliśmy pod dworzec autobusowy. W Paragwaju kierowcy autobusów dalekobieżnych to elita. Ubrani w nienaganne białe koszule muszą dbać też i oto aby ich czarne buty lśniły. Wiedzą o tym krążący po dworcu czyścibuci, że będą mieli co robić. Oczywiście co ma robić człowiek, gdy ma polerowane buty. Przybrać nieruchomą postawę. Najlepiej wtedy usiąść i zająć się czytaniem gazety. Ale takich kierowców nie stać na chwilę wypoczynku, bo trzeba pilnować czy wszyscy pasażerowie już zajęli miejsce. A do tego jak tu czytać gazetę, kiedy to w jednej ręce trzyma się wielki termos a w drugiej naczyńko na yerba mate i od czasu do czasu trzeba sobie polewać. Kiedy już buty zostały wyczyszczone i trochę mate zostało wypite, aby miło rozpocząć dzień, kierowca autobusu mógł odtrąbić do odjazdu. Te 400 kilometrów równin paragwajskich przebyliśmy dość szybko, tylko czasem zatrzymując się, aby wysadzić lub przyjąć kolejnych pasażerów. ..