• Argentyna
  • Boliwia
  • Brazylia
  • Chile
  • Ekwador
  • Gabon
  • Gambia
  • Hiszpania
  • Indie
  • Kolumbia
  • Kontakt
  • Księgozbiór
  • Moja książka
  • Paragwaj
  • Peru
  • Publikacje
  • Senegal
  • Seszele
  • Ukraina
  • Urugwaj
  • Wenezuela
  • Mój świat

Podróże Piotra Wilanda

  • Świat
  • Kontynenty
    • Afryka
    • Ameryka Południowa
    • Ameryka Północna
    • Australia i Oceania
    • Azja
    • Europa
  • Polska
  • Księgozbiór
  • Publikacje
  • Moja książka
  • Kontakt
5 kwietnia 201517 stycznia 2019

Boliwia – od La Paz do Santa Cruz (2015)

Ten wpis jest częścią serii o nazwie Publikacje w Przez Świat
Pokaż więcej wpisów
  • Trzy tygodnie w Ameryce Południowej – Bonaire, Ekwador i Peru (2002)
  • Argentyna i Brazylia (2005)
  • Od Ziemi Ognistej do Ognistego Rio w czasie karnawału (2007)
  • Wenezuela latem (2010)
  • Andyjskie wędrówki – Argentyna, Boliwia, Chile i Wyspy Wielkanocne (2010)
  • Boliwia – od La Paz do Santa Cruz (2015)
  • Brazylia – stan Minas Gerais (2015)
  • Kolumbia we dwoje (2015)

Relacja z podróży

27.03.2015 – piątek

Wylądowałem wcześnie rano w Buenos Aires, gdzie miałem się spotkać z moim synem Jackiem podróżującym już jakiś czas po Ameryce Południowej. Następnego dnia mieliśmy już razem polecieć do Boliwii. Do centrum Buenos  pojechałem autobusem do stacji Terminal Madero, tuż przy stacji kolejowej Terminal Retiro. Pogoda była wymarzona. Ani jednej chmurki, temperatura nieco ponad 20 stopni.

Wymiana pieniędzy. W Argentynie funkcjonowały w marcu 2015 roku dwa obiegi wymiany waluty. Kurs oficjalny wynosił około 8,70 peso za dolara. Po takim kursie wymieniłem 50 dolarów w banku na lotnisku. Nie było go tam łatwo odnaleźć, bo i mało kto próbuje wymienić oficjalnie jakąś większą gotówkę. Tuż po przyjeździe ważne było dla mnie, aby wymienić tyle co potrzebne na dotarcie do hotelu. Lepszy kurs oferowało nam  dziesiątki „staczy” szepczących na głównym deptaku Buenos czyli Florida „Change money, cambio”. Kurs był 12,50 za dolara. Zaprowadzono nas do znajdującego się nieopodal budynku, gdzie na pierwszym piętrze w małym pokoiku był już dla nas przygotowany zwitek 25 banknotów po 100 peso w zamian za 200 USD. W lepszej cenie były studolarówki, gorszy kurs miały banknoty o mniejszym nominale.

Wsiedliśmy do taksówki i za kilkanaście minut byliśmy już w kawiarni na Plaza Dorrego, centrum życia dzielnicy San Telmo. Stamtąd nie jest tak daleko na Avenida Mayo, gdzie pod numerem 825 znajduje się Cafe Tortoni. Sławę swą zawdzięcza nie tylko etykietce, że to najstarsza wciąż działająca kawiarnia w mieście, ale i bywalcom tego wytwornego lokalu takim jak Borges, Gombrowicz czy Ernesto Sabato. Lokal był z klasą, co jeszcze podkreślały równie elegancko ubrani i noszący się z klasą kelnerzy.

Bramę dalej na pierwszym piętrze znajdowało się Światowe Muzeum Tanga. Było dużo plakatów, nieco zdjęć, sala widowiskowa oraz duże pomieszczenie, gdzie w tym czasie odbywały się lekcje tanga.

Przespacerowaliśmy się również na Plac Majowy. Przedzielony był niemal w połowie wysokim płotem. Służył on za miejsce na przeróżnych haseł i ogłoszeń; dawał też  drugiej stronie czyli policji szansę na szybką interwencję w pobliżu Pałacu Prezydenckiego. Na Placu Majowym wciąż bije serce politycznych zawirowań niezadowolonych Argentyńczyków. Plac był pełen zwiedzających, ale na wszelki wypadek w pobliżu policji i jej pojazdów było zatrzęsienie. Byli gotowi do akcji w każdej chwili.

Galerias Pacifico – świątynia zakupów położona jest na rogu Florida i Avenue Cordoba. W swojej ponad stuletniej historii służyła przeróżnym celom. Od 1992 roku znajduje się tu galeria handlowa, a na pierwszym piętrze znalazła swą siedzibę Jorge Luis Borges Cultural Centre otwarte w 2003 roku Nie jest to typowe muzeum upamiętniające dzieje tego pisarza. Na ścianach powieszono fotografie autora, grafiki z różnymi bestiami, które też przynależą do świata Jego utworów; była też i lista miejsc w Buenos, gdzie on mieszkał, tworzył czy umieścił je w swoich opowiadaniach.

28.03.2015 – sobota

Sobota przeciekła nam dość szybko. Taksówka na lotnisko była już tańsza – kosztowała 350 peso, ale jazda zabrała nam więcej niż godzinę. Mieliśmy mimo wszystko dużo czasu i wciąż dużo argentyńskiej gotówki, którą trzeba było wydać. Samolot do Santa Cruz w Boliwii miał mieć godzinne opóźnienie, a nadmiar gotówki szybko stopniał, gdy zamówiliśmy obiad w lotniskowej restauracji. Moje cienkie kawałki mięsa nazywały się stekiem z pieczarkami (165 peso) i mogłem się jedynie pocieszać, iż dostaniemy coś jeszcze w samolocie. Dobrze, że prawie wszędzie można było uzyskać połączenie z Internetem. Dzięki temu udało mi się załatwić transport z lotniska do zarezerwowanego dzień wcześniej hotelu w  La Paz.

Tak jak to było planowane wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem. Mieliśmy się podobno nie martwić w Santa Cruz z przesiadką do La Paz, gdyż nasz samolot miał na nas czekać. Będzie tak jak będzie, lepiej nie martwić się na zapas. Po wylądowaniu w Santa Cruz do przejścia mieliśmy jeszcze kontrolę paszportową, a następnie jeszcze raz kontrolę naszego bagażu podręcznego. Przejście Jacka z termosem pełnym gorącej wody przeszło niezauważenie. Każdy tu rozumie, iż terroryści nie piją yerba mate. Zegarki cofnęliśmy o jedną godzinę, i dopiero wtedy spojrzeliśmy na tablicę informacyjną. Zgodnie z zapowiedzią samolot do La Paz był również opóźniony. Ale drobiazg – opóźniony był samolot o innym numerze lotu.

Samoloty do La Paz latały na szczęście prawie co godzinę. Skończyło się wszystko jednak dobrze. Po różnych przejściach znaleźliśmy się na pokładzie samolotu i po godzinie kołowaliśmy już na lotnisku El Alto. Tam już oczekiwał,  i to podobno od 2 godzin, człowiek z tabliczką z moim nazwiskiem, Wymieniłem naprędce trzysta dolarów i ruszyliśmy. Mieliśmy zjechać znacznie niżej do centrum La Paz położonym około 400 – 500 metrów niżej. Przejazd z górki zajął nam ponad pół godziny.

Trafiliśmy na szczególną porę. Następnego dnia, w niedzielę miały się odbyć wybory lokalne i do władz prowincji, i ten dzień został ogłoszony świętem państwowym. To dobrze, bo ruch samochodowy miał być wstrzymany i nie groził nam żaden smog. To źle, bo na wyjazd  z miasta można było liczyć tylko wtedy, kiedy znalazło się chętnego taksówkarza. Ale i wtedy jakby gdziekolwiek pojechać w ciekawe miejsce, to mogłoby być ono pozamykane. Zamknięte miały być też wszystkie muzea, a co do restauracji, to na wiele z nich nie mieliśmy co liczyć . Ale tym mieliśmy martwić się dnia jutrzejszego, kiedy to mieliśmy okazję zaplanować nasz pobyt w La Paz i okolicach.

Kierowca wysadził nas w jakiejś ciemnej uliczce, zaś ledwo dostrzegalne napisy świadczyły, iż jest to poszukiwany przez nas Casa di Piedra. Brama była pozamykana na cztery spusty. Kiedy jednak wrota się otworzyły oczom naszym ukazał się piękny dziedziniec pamiętający może nawet jeszcze czasy hiszpańskiej kolonii czyli sprzed co najmniej dwustu lat. Pokój dostaliśmy bardzo gustowny, choć dopiero następnego dnia okazało się przy otwieraniu jedynego okna, iż jest za nim jedynie wnęka.

29.03.2015 – niedziela

La Paz. Gdy rano wyszedłem na ulice, były one zupełnie puste. Czasem przejechała jakaś taksówka, zaś nieliczni przechodnie mogli swobodnie przechodzić przez główną arterię miasta – Prado – nie zważając na jakiekolwiek światła. Ożywienie panowało jedynie na placu przed kościołem św. Franciszka, gdzie na licznych straganach sprzedawano plecione krzyże, palmy,  a nawet i zajączki wielkanocne. W tym dniu były nie tylko wybory, ale również i świętowano Niedzielę Palmową. Na mszy świętej większość wiernych przyniosło ze sobą palmy czy zielone krzyże, obficie święcone podczas ceremonii.

Muzea były wszystkie zamknięte, ale co gorsza większość restauracji również była pozamykana na cztery spusty. Zarówno te knajpki w bocznych uliczkach jak i te w zagłębiu turystycznym jaki stanowi uliczka Linares zwana też  Aleją Gringo. W końcu szczęście się do na uśmiechnęło i na drzwiach miłej knajpki na rogu Linares i Sagárnaga widniała tabliczka „Abierto”. Czego nie można było w tym dniu zamówić to alkoholu, gdyż panował zakaz jego sprzedawania jak i konsumpcji. Ale pierwszego dnia na tej wysokości podobno lepiej nie sięgać po trunki.

Wieczorem trzeba było podjąć decyzję co czynić dnia następnego. Ostatecznie z uwagi na to niespodziewane państwowe święto postanowiliśmy zostać w La Paz i czynić jednodniowe wycieczki do okolicznych atrakcji. Na pierwszy ogień wybraliśmy wypad nad Jezioro Titicaca. Mieliśmy wyruszyć z taksówkarzem bardzo wcześnie rano, aby zdążyć na poranny stateczek odpływający z nabrzeża w Copacabanie na Wyspę Słońca. Kosztować nas to miało 100 USD

30.03.2015 – poniedziałek

Czwarta rano. Bębnienie kropli deszczu zapowiadało, iż tego dnia słońce może nam nie dopisać. „Nie martwcie się” powiedział nam recepcjonista, „potrwa dziesięć minut i przestanie„. Nie do końca się to sprawdziło.  Ruszyliśmy o czwartej trzydzieści. Przed nami było sto pięćdziesiąt kilometrów do Copacabany, portu nad jeziorem Titicaca, a dalej jeszcze ponad dwadzieścia kilometrów żeglugi na wyspę. Pomimo tak wczesnej pory El Alto – bliźniacze miasto La Paz – tętniło życiem. Więcej, było niemal zakorkowane, szczególnie tam, gdzie zatrzymywały się minibusy Nasz kierowca prowadził pojazd w sposób nieraz brawurowy, wybierając zwykle przeciwny pas ruchu do ścinania zakrętów, nie wspominając już o przekraczaniu linii ciągłej. Dniało już kiedy dojechaliśmy do przeprawy promowej w Tiquina, prowadzącej na półwysep podzielony w połowie pomiędzy Boliwię i Peru. Na nabrzeżu stało kilkanaście barek mogących pomieścić najwyżej dwa pojazdy, albo jeden autobus lub ciężarówkę. Przesmyk w tym miejscu miał co najwyżej pól kilometra, a dalej czekało nas jeszcze czterdzieści kilometrów jazdy. Po obu stronach drogi mieliśmy jezioro Titicaca, a gdzieś w oddali śnieżyły się wierzchołki szczytów andyjskich.

Tuż przed ósmą dotarliśmy do Copacabany. W budce kupiliśmy dwa bilety po 35 boliwarów na mały stateczek. Mieliśmy nim dopłynąć do południowej części wyspy, spędzić tam kilka godzin i wrócić około godziny pierwszej. Popatrzyłem się na zdjęcia tego co możemy wtedy zobaczyć i nie pytałem się o wszystkie szczegóły . A czasem warto się pytać po raz drugi i trzeci. Wycieczka określona została jako półdniowa, a nam się zdawało, iż atrakcji będziemy mieli w tym czasie sporo. Było jeszcze wciąż za zimno, by decydować się na otwarty pokład. Rejs trwał znacznie dłużej niż można było sobie wyobrazić. Dwadzieścia kilometrów, a trwało to niemal półtorej godziny.

Nad jeziorem słońce przedarło się przez warstwę chmur, aby oświetlić swoją wyspę czyli Wyspę Słońca (Isla del Sol). To największa wyspa jeziora Titicaca mierząca dziewięć kilometrów długości i sześć kilometrów szerokości. W oddali widać było ruiny budowli Pilko Kaina, zbudowanej przez Inków, o nieznanym nam przeznaczeniu. Z tej wyspy wywodzili się protoplaści Inków: Manco Capac i Mama Ocllo, którzy stworzeni przez Wirakoczę powędrowali na północ, aby założyć miasto Cusco. Dzięki tej legendzie  Inkowie tytułowali się Synami Słońca, bo ich stworzenie zbiegło się z narodzinami Słońca.

Na jeziorze zaczynało bardzo bujać, szczególnie gdy dobijaliśmy do małego nabrzeża wioski Yumani.  Z ulgą więc mogliśmy stanąć nogą na suchej ziemi. Stateczek płynął dalej na Wyspę Księżyca, ale sternik zapewniał nas , iż przypłynie tu za jakieś półtorej godziny, kiedy będzie wracał. I tyle czasu miało nam zostać na Wyspie Słońca z tej półdniowej wycieczki. Nasze rozczarowanie przerodziło się w walenie sobie po głowie z własnej nieroztropności, gdy usłyszeliśmy, iż statek z powrotem jednak będzie odpływał już za pół godziny. Jedyne co nam zostało to wspięcie się po setce schodów, tzw. Escalera del Inca. Co jakiś czas robiłem sobie czas na odpoczynek, aby zniwelować swój dług tlenowy. Doszliśmy do końca schodów i po kilkunastu minutach musieliśmy rączo zbiec rączo na stateczek i wrócić do Copacabany.

Copacabana – eldorado turystyczne.  Równie dużo jest tu biur turystycznych, które sprzedają bilety autobusowe na przejazd zarówno do Limy (trwa ponad dobę) czy też krótszą, 22-godzinną podróż do Santa Cruz w Boliwii. Od nabrzeża do najbardziej czczonego w Boliwii sanktuarium Matki Boskiej było zaledwie kilkanaście minut spaceru. O tej porze dnia nie przyciągała ona  takiej ciżby ludzi jak knajpki nanizane jak koraliki wzdłuż głównej promenady miasta. W każdym sklepiku oferowano wymianę waluty, a na straganach zaś czekały na nabywców figurki Matki Boskiej.

Droga powrotna wcale się nam nie dłużyła. Tym razem oczy mieliśmy szeroko otwarte, sen nas już nie morzył, zaś kierowca w drodze powrotnej okazał się już bardziej powściągliwy w swym stylu jazdy. Przed nami zaś rysował się łańcuch pokrytych wiecznym śniegiem sześciotysięczników otaczających La Paz. Dopiero pod koniec podróży zwolniliśmy znacznie tempo jazdy trafiając na zatłoczone przedmieścia El Alto, aby jeszcze przed zachodem słońca przystanąć tuż pod wyciągiem kolejki linowej łączącej La Paz ze swoją młodszą siostrą El Alto spoglądającej na nią z wysokości tych 300 czy 400 metrów wyżej. To obowiązkowe miejsce dla odwiedzających ten kawałek Boliwii. Można się było pocieszać , iż warto było wstać tak wcześniej i zatoczyć to spore kółko aby na koniec dnia nasycić swe oczy tym widokiem.

Wtorek 31.03.2015

Bogaci w doświadczenia z dnia poprzedniego, iż wczesne wstawanie nie przynosi doskonałych efektów, miałem już budzik nastawiony na późniejszą godzinę. Ranek skłania zazwyczaj do decyzji promujących wygodę, toteż zamiast drałować pod górę do stacji autobusów zdążających w kierunku Tiahunaco wybraliśmy własny dojazd z kierowcą, z opcją, aby pod koniec  wycieczki zawitać do Doliny Księżycowej (Valle de la Luna) położonej na obrzeżach La Paz. Mieliśmy już innego kierowcę, Dona Victorio, który jeździł znacznie spokojniej i rzadziej wyprzedzał na zakrętach. Siedemdziesiąt kilometrów jakie dzieliło nas od Tiahuanaco pokonaliśmy w niecałe półtorej godziny. Droga wiodła w jednostajnym krajobrazie Altiplano w kierunku Peru, a od granicy dzieliło nas może kilkadziesiąt kilometrów. Po drodze od czasu do czasu policjanci zatrzymywali samochody w poszukiwaniu narkotyków. Nas, turystów z Polski, nie kontrolowali.

Dwa muzea i główny kompleks ruin dawnej metropolii przedzielony był torem kolejowym. Tuż obok znajdował się budynek stacji linii kolejowej zwanej Ferrocaril de Guaqui czy też górnolotniej Koleją Postępu. Obecnie z częstotliwością raz na 3-4 tygodnie kursuje tędy pociąg turystyczny. Trafiliśmy na lukę. Ostatnio zatrzymał się tutaj po drodze z El Alto do Guaqui nad jeziorem Titicaca ósmego marca 2015 roku, a kolejny miał przejechać dopiero 12 kwietnia.

W muzeach, jak w dużej części innych obiektach boliwijskich zakazuje się fotografować.  Pierwsze, starsze muzeum było wystawą przeróżnych obiektów znalezionych na terenie starożytnego miasta. Najbardziej interesującym obiektem była dla nas wielka mapa Ameryki Południowej, która nie podlegała restrykcyjnym przepisom zakazu fotografowania. Położony tuż obok drugi budynek został niedawno otwarty. Znajdował się tam wielki, ważący ponad 20 ton monolit Bennetta. Oczy jego skierowane gdzieś daleko wyglądały jakby posąg ronił łzy.

Dzisiaj to co oglądamy jako Tiahuanaco stanowi więc zaledwie cień tego miasta, które było już ruiną, gdy przybyli tutaj Hiszpanie i przez kolejne 500 lat coraz bardziej chyliło się ku upadku.  Obszar ogrodzony obejmujący co bardziej znaczące budowle miasta nie jest zbyt duży. Wystarczy może 20-30 minut aby wszystko pobieżnie obejść, ale można i dłużej. Nie ma tutaj zachwycającej scenerii górskiej i ze szczytu wysokiej na 17 metrów piramidy Akapana, co najwyżej rysuje się w oddali łańcuch górski Kordylierów Królewskich. Na darmo wysilałem oczy, aby ujrzeć błękit jeziora Titicaca oddalonego o niecałe dwadzieścia kilometrów. Moim ulubionym miejscem w Tiahuanaco pozostanie Półpodziemna Świątynia z czerwonego piaskowca, położonej tuż obok bramy wiodącej do dużo większego obiektu sakralnego jakim jest Świątynia Kalasasaya.

Kalasasaya mogło pełnić kiedyś różne funkcje. Przypuszcza się iż była  jednocześnie miejscem kultu jak i obserwatorium astronomicznym. Obecnie ostała się tutaj słynna, andezytowa  Brama Słońca oraz dwa monolity, jeden z nich to ta brodata postać zwana też monolitem Ponce. Inny posąg postawiony w Kalasasaya zwie się popularnie El Fraile czyli Zakonnik.   

Zabrało mi to z dwie godziny, aby obejść wszystkie kamienie, w tym i na końcu Bramę Księżyca. Ostatnie stanowisko archeologiczne Puma Punku potraktowaliśmy nieco po macoszemu. Czas starczyło jeszcze na odwiedzenie położonej na obrzeżach gospody, gdzie większość grup wycieczkowych zatrzymywała się na obiad.

Na sam koniec zostawiliśmy sobie Dolinę Księżycową, w dolnej części La Paz. Stanowią je formacje skalne będące mieszanką gliny, piaskowca i wapienia w różowym odcieniu. Warte odwiedzenia są tam dwie trasy. Przejście pierwszej drogi nominalnie zabiera kwadrans, druga zaś jest czterokrotnie dłuższa, ale spokojnie można to obejść dwa razy szybciej . Wieczór upłynął nam na pakowaniu i przygotowywaniu sie do podróży na nizinną część Boliwii.  

Środa 1.04.2015

Po raz trzeci to samo śniadanie pozwoliło bez żalu żegnać się z naszym hotelem. Zimna jajecznica, kilka filiżanek mate de coca. Tylko smak świeżych bułek mnie tam jeszcze przyciągał. Nienasycony wrażeń muzealnych pojawiłem się w Muzeum Etnograficznym tuż przed dziewiątą. Wewnątrz nie można było fotografować, chyba że wykupi się kolejny bilet. Ale czy warto było kupować kota w worku pamiętając nędzę wystawienniczą w muzeum w Tiahuanaco?

Po wejściu do Sali Masek szybko zmieniłem zdanie. Nikt wprawdzie tu niczego nie pilnował, nie zwracał uwagi „Senior, no photo”, ale sceneria była wprost czarowna. Wyobraźmy sobie ciemną przestrzeń, w której punktowe światła oświetlają dziesiątki masek ustawione po obu rzędach. Byłem tam sam. Wycieczka szkolna, która zrobiła sobie grupowe zdjęcie na dziedzińcu muzeum jeszcze tam nie doszła, gdyż przewodniczka zaprowadziła ich do oglądania różnych skorup czyli ceramiki. Samotność bynajmniej mi nie przeszkadzała, ale wyostrzała zmysły. Nie wyobrażałem sobie, abym mógł tam wyjść bez kliknięcia kilku zdjęć. Pobiegłem na dół, kupiłem bilet na aparat i do dzieła.   

Tu również mogłem spojrzeć na krótki przegląd całej historii Boliwii. Kończyła się bardzo optymistycznie, gdyż pochód ważnych osób dla historii tego kraju zamykał Evo Morales, prezydent tego kraju od 2005 roku.

Czasu nie miałem dużo, ale nogi mnie jeszcze raz poniosły do muzeum franciszkanów. Tam z kolei nie można było w ogóle fotografować. Można było za to wejść na wieżę jak i pobłąkać się po różnych salach muzealnych przybliżających życie codzienne franciszkanów i sztukę sakralną. Tuż po odzyskaniu niepodległości nowa władza zaczęła wprowadzać swoje porządki i skasowała wszystkie zakony z wyjątkiem franciszkanów, którzy brali czynny udział w wybiciu się na niepodległość. Jest tam nawet cela, gdzie odbywały się pierwsze zebrania konspiracyjne, zaś ścięty na rynku Pedro Murillo został pochowany w tym kościele.

Nie było już więcej czasu. Czekał już na nas Don Victorio, aby zawieźć jeszcze raz na wysokość ponad 4000 metrów na lotnisko. Samolot nie miał zbyt dużo do pokonania, aby wznieść się do wysokości przelotowej. Po kilku minutach lotu nad Andami zanurzyliśmy się w chmury, aby wyłonić się z nich niedługo przy podchodzeniu do lądowania. Pod nami rozpościerała się zielona równina poprzecinana zygzakowatymi, szerokimi  ciemnożółtymi wstęgami rzek. Tak jakbyśmy trafili do zupełnie innego kraju. Temperatura nie schodziła poniżej 20 stopni. Mogliśmy zrzucić z siebie wszystkie ciepłe ciuchy i tak miało już być do końca moich amerykańskich wakacji.

Hotel zarezerwowany dzień wcześniej wyglądał na ekranie jak z bajki. Duży basen, obrzeżony palmami, budynek w stylu kolonialnym, duży pokój z aneksem kuchennym i to wszystko za 260 PLN. Basen był, ale trzeba było wyjść z hotelu i przejść się kilkaset metrów; internet był dla nas niedostępny po wpisaniu hasła. Recepcjonista z kolei był tak zagubiony we wszystkim do czego się dotknął, że lepiej było go o nic nie prosić.

Do centrum miasta taksówką mieliśmy przynajmniej 20 minut, zaś podany w przewodniku adres biura Amboro Tours okazał się niewłaściwy. Z kłopotami, ale wreszcie dotarliśmy na pierwsze piętro biura, gdzie udało się nam załatwić naszą wyprawę w pobliżu parku narodowego Amboro. Wyglądało ciekawie. Mieliśmy być zakwaterowani w domku położonym na polanie otoczonej ze wszystkich stron ścianą dżungli i wysokimi skałami wznoszącymi się kilkaset metrów wyżej. Umówiliśmy się , iż będziemy czekali przed hotelem wcześnie rano, spisaliśmy umowę, zapłaciliśmy 316 dolarów i mogliśmy wreszcie przyjrzeć się miastu.

Wieczorem plac zapełniał się ludźmi okupującymi ławki na placu. To był okres Wielkiego Tygodnia i drzwi katedry były otwarte na oścież, zachęcając do wejścia. Klucząc uliczkami znaleźliśmy hotel bardziej odpowiadający naszym aspiracjom na nocleg z piątku na sobotę kiedy to mieliśmy wrócić z dżungli.  Residencia Bolivar było dosłownie kilka kroków od placu centralnego. Zarezerwowaliśmy pokój i umówiliśmy się, że zostawimy tu nasze bagaże z rzeczami, których nie chcieliśmy brać ze sobą do lasu.

Szczęście nam sprzyjało. Znalazła się bowiem i knajpka z włoskim zacięciem tuż przy rynku, gdzie mieli wi-fi jak i można było wybierać w jadłospisie. Na sam koniec czekały nas jeszcze zakupy w supermarkecie, aby zabezpieczyć się przed ewentualnymi skąpymi racjami żywieniowymi następnego dnia.

W hotelu po dłuższych tarapatach i komediach pomyłek udało się nam wpisać właściwe hasło i znowu staliśmy się niewolnikami Internetu.

Czwartek 2.04.2015

Do miejsca naszego spotkania z przyrodą czyli Refugio de Volcano było mniej niż dwie godziny jazdą samochodem. Po kilkudziesięciu kilometrach droga zaczęła się wspinać. Jechaliśmy na południe, tzw. dawną drogą do Cochabamby, która wiodła do miejscowości Samaipata, a dalej jeszcze do Vallegrande, gdzie kiedyś żywot swój zakończył nagle Che Guevara. Ale nie zamierzaliśmy ruszać śladami ikony rewolucji latynoamerykańskiej. Wkrótce wokół nas zaczęły górować potężne czerwone skały zawieszone w morzu zieleni. Niepostrzeżenie wjechaliśmy w otulinę parku Amboro. Boczną i wyboistą drogą stopniowo wjeżdżaliśmy w górę, aby dojechać do miejsca spotkania z drugim kierowcą samochodu z napędem na cztery koła. Przenieśliśmy nasze rzeczy do mniejszego samochodu i umówiliśmy się następnego dnia na odebranie nas z tego miejsca około trzeciej popołudniu. W oddali, kilkaset metrów niżej, u podnóża potężnej czerwonej skały dostrzec można było małą plamkę jasnej zieleni Tam miała znajdować się nasza mała hacjenda pod wulkanem czyli Volcano Refugio. Stroma wąska droga była dobrze utrzymana, choć miejscami bardzo stroma. Pewnie w porze deszczowej, która przypada na okres pomiędzy listopadem a marcem musi to być spore wyzwanie dla tych, którzy chcą się tam dostać.

Miejsce do którego dojechaliśmy wyglądało bajecznie. Otrzymaliśmy pokój w parterowym budynku z podcieniami, gdzie aż prosiło się aby wskoczyć na zawieszone hamaki i poświęcić się nic nie robieniu. Dookoła nas były potężne czerwone skały, ściana lasu i mocne słońce. A na przekąskę soczyste wielkie awokado, kupione gdzieś po drodze. Wędrówka  po parku czekała nas wczesnym popołudniem tuż po obiedzie. Naszym przewodnikiem był Niko, sympatyczny Indianin, z nieodłączną maczetą. Nie czekało nas jednak przedzieranie się przez gąszcze. Wokół znajdowało się bowiem szereg dobrze utrzymanych i oznakowanych szlaków, które wystarczyłyby na kilka dni wędrówek. Potoków czy strumieni, które musieliśmy przekraczać – skacząc z kamienia na kamień – było bez liku. W sumie zajęło nam to ponad trzy godziny i już nie reflektowaliśmy na nocny spacer po parku.

Piątek – 3.04.2015

Wielki Piątek. Pierwszy raz miałem okazję w takim dniu  spędzić poranek w tak przedziwnym miejscu. Mieliśmy stąd wyjechać wczesnym popołudniem Pierwszy raz też nie włączyłem budzika, zaś nasze wyjście na kolejną wędrówkę po dżungli niepostrzeżenie przesunęło się godzinę później czyli na godzinę dziesiątą. Tym razem nie czekało nas przechodzenie przez strumienie, nie mieliśmy też ostrego wchodzenia pod górę jak dzień wcześniej. Na początku wędrówki pojawiły się jakieś większe stworzenia niż mrówki. Wysoko w konarach drzew baraszkowały małpy, skakały z konaru na konar przypatrując się nam z dużym zdziwieniem. Były jednak za wysoko, aby móc im zrobić jakieś zdjęcia.

Trzy godziny minęły niepostrzeżenie. Mały relaks na hamaku i trzeba się z niego było wygrzebać , aby ruszyć w drogę powrotną na spotkanie naszego auta z Amboro Tours. Wielki Piątek jest wolnym dniem od pracy i wielu mieszkańców Santa Cruz rozkoszowało się kąpielą w żółtych wodach większych rzeczek spływających z gór. To był także ley seca czy w polskim tłumaczeniu znaczy „Suche Prawo”, zabraniające od czwartku do soboty przed niedzielą wielkanocną sprzedawać napojów alkoholowych, co dotyczy też i lokali. Większość restauracji, wszystkie urzędy państwowe i sklepy są w tym dniu nieczynne, w tym również i pizzeria, gdzie dwa dni wcześniej znaleźliśmy całkiem smaczne dania.

Do Santa Cruz dojechaliśmy jeszcze za dnia. Większość ulic w ścisłym centrum była pozamykana z uwagi na trasę procesji wielkopiątkowej. Zdążyliśmy rozpakować się w Residencia Bolivar dwie przecznice od głównego placu w Santa Cruz. Budynek tego hostelu zbudowano w XVIII wieku, a w 1905 roku stał się podobno pierwszym hotelem dla podróżnych w Santa Cruz.  Wrzuciłem swoje bagaże do naszego pokoju i powędrowałem na rynek przecznicę dalej. Tam zaczęła się już msza święta przed wejściem do katedry. W porównaniu do uroczystości wielkopiątkowych w Polsce nie trwała zbyt długo. Miała się bowiem jeszcze odbyć procesja ulicami miasta wokół placu centralnego. Procesję rozpoczynała grupa mężczyzn niosących wysoki krzyż. Musieli bardzo uważać aby nie zaczepić krzyża o przewody z prądem rozpostarte pomiędzy domami, co przed rokiem spowodowało ofiary śmiertelne podczas karnawału na Haiti. Dalej w procesji kroczył arcybiskup Santa Cruz Sergio Gualberti dzierżący w ręku pastorał. Za nim kilkunastu dostojnie ubranych mężczyzn niosło na swoich barkach bogato rzeźbioną trumnę z ciałem Chrystusa przykrytym całunem. Procesję zamykała niesiona postać Matki Boskiej bolejącej nad śmiercią swojego syna. Nie miało to tak odświętnego charakteru jak w macierzystej Hiszpanii, ale zobaczyć było warto.

Na kolację w patio naszej rezydencji składały się artykuły kupione przez Jacka w sklepie spożywczym. Do posiłku próbowała się dołączyć para tukanów, Simeon i Manuela. Ta ostatnia traktowała nas jako intruzów, których trzeba przepędzić ze swojego terytorium, oczywiście pod warunkiem, iż zostawimy im do zjedzenia naszą kolację. Wpierw Manuela zabrała się do dziobania Jacka buta i nie reagowała na żadne perswazje, bardziej gwałtowne gesty czy nawet pohukiwania. Czuły się tutaj gospodarzami jak i maskotkami tego hostelu. Doczekały się nawet całej galerii portretów malowanych przez dzieci odwiedzających z rodzicami tą rezydencję. Kiedy już się wydawało, że oddamy im palmę zwycięstwa, przyszedł jeden z pracowników i zabrał je bezceremonialnie, wrzucając je do któregoś z pomieszczeń.

Sobota – 4.04.2015

Samolot do Sao Paulo miał odlecieć zgodnie z rozkładem. Na granicy zarówno w Boliwii czy Argentynie nie zwraca się zbyt dużo uwagi na jakieś laptopy czy przeróżne sprzęty znajdujące się w moim podręcznym plecaczku. Nie wykazywali też – tak jak wcześniej – żadnej gorliwości wobec termosu Jacka pełnego ciepłej wody do zalania kubka mate. Kiedy zaczęliśmy popijać kolejną kawę , aby zalogować się do Internetu na lotnisku, usłyszeliśmy dziwnie brzmiące w hiszpańskiej wymowie nasze nazwiska. Czekano już tylko na nas, aby się tylko wznieść w powietrze. Tak skończyła się nasza boliwijska podróż.

Napisane w Przez Świat
Argentyna, Boliwia, Przez Świat
piotr

Nawigacja po wpisach

   Andyjskie wędrówki – Argentyna, Boliwia, Chile i Wyspy Wielkanocne (2010)
Wielka Niedziela w Ouro Preto   

Jesteś tutaj

Podróże Piotra Wilanda > Publikacje > Przez Świat > Boliwia – od La Paz do Santa Cruz (2015)

Wyszukaj

Przeglądaj kraje

  • Argentyna
  • Boliwia
  • Brazylia
  • Chile
  • Ekwador
  • Gabon
  • Gambia
  • Hiszpania
  • Indie
  • Kolumbia
  • Moja książka
  • Paragwaj
  • Peru
  • Senegal
  • Seszele
  • Ukraina
  • Urugwaj
  • Wenezuela

piotrwiland.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone.