- Trzy tygodnie w Ameryce Południowej – Bonaire, Ekwador i Peru (2002)
- Argentyna i Brazylia (2005)
- Od Ziemi Ognistej do Ognistego Rio w czasie karnawału (2007)
- Wenezuela latem (2010)
- Andyjskie wędrówki – Argentyna, Boliwia, Chile i Wyspy Wielkanocne (2010)
- Boliwia – od La Paz do Santa Cruz (2015)
- Brazylia – stan Minas Gerais (2015)
- Kolumbia we dwoje (2015)
Ta relacja pochodzi z podróży, która rozpoczęła się w Buenos Aires, skąd przenieśliśmy się do Boliwii. Ten fragment podróży został opisany w tomie XX „Przez Świat” w przedostatnim rozdziale „Boliwia – od La Paz do Santa Cruz” na stronach 221-230 i kończy się w momencie, gdy nasz samolot wzniósł się w powietrze w Santa Cruz, aby poszybować do Sao Paulo. Ale nim zacznę opowiadać o tej podróży podzielę się garścią informacji praktycznych o Brazylii.
Informacje praktyczne ogólne
Brazylia
Waluta brazylijska – real – w ciągu zaledwie tygodnia, kiedy byliśmy w Brazylii – słabła, i z każdą wymianą dolarów otrzymywaliśmy coraz więcej lokalnej waluty.
W ciągu tygodnia (4.04.2015 - 11.04.2015)
1 USD = 2,80 Rs
1 USD = 2,90 Rs
1 USD = 3,00 Rs
Ceny transportu
Produkt/Usługa | Cena |
Autobus Lotnisko (Tanc Neves-Belo Horizonte) – dworzec autobusowy | 10,70 Rs |
Pociąg zabytkowy z panoramicznym wagonem w jedną stronę (Ouro Preto-Mariana) | 60 Rs, 30 Rs dla studenta |
Autobus Belo Horizonte – Rio de Janeiro (Cometa) | 83,23 Rs |
Ouro Preto – Belo Horizonte (Passaro Verde) | 28,50 Rs |
Wypożyczenie samochodu (3 dni, grupa D4, pożyczone w Belo Horizonte) Av. Professor Magalhaes Penido 101, przy lotnisku w Pampulha, nieograniczony kilometraż, LDW, GPS na 3 dni – 60 Rs; dodatkowy kierowca – 21 Rs) łącznie 779,52 Rs.
Ceny wstępu i hoteli
Produkt/Usługa | Cena |
Muzeum Króla Chico – Rei (Ouro Preto) | 15 Rs |
Oratorio | 2 Rs |
Hotel Pousada do Pilar (Ouro Preto) | 280 Rs |
Hotel Solar do Rosario (Ouro Preto) | 292,50 Rs |
Dayrell Hotel e Convencoes (Belo Horizonte) | 215 Rs + parking – 15 Rs |
Hotel Sol Belo Horizonte (Belo Horizonte) | 242,71 Rs |
Poucada do Caraca | 192 Rs |
Ceny artykułów spożywczych
Produkt/Usługa | Cena |
Nectar de Manga 1l | 5,60 Rs |
Woda mineralna 1,5 l | 2,50 – 3,50 Rs |
Tonic cytrynowy 1,5 l | 5,49 peso |
1 kg bananów | 1,99 Rs |
1 kg maracuja | 3,99 Rs |
1 kg bułek | 4,99 Rs |
1 kg sera mozarella | 17,49 Rs |
1 kg pomidorów | 3,99 Rs |
200 g masła | 3,49 Rs |
Ceny w restauracjach
Produkt/Usługa | Cena |
Acaçi (300ml) w barze | 10 Rs |
obiad w restauracji na wagę (Lua Cheia – Mariana) | 3,6 Rs za 100g |
obiad w restauracji na wagę (lotnisko Sao Paulo) | 6,4 Rs za 100 g |
obiad w restauracji na wagę w Rio (Rua do Riachuelo 313) | 4,59 Rs za 100 g |
Sok owocowy w restauracji | 5,50 Rs |
Relacja z podróży
Sobota – 4.04.2015
Po 3 godzinach lotu dobrnęliśmy do Sao Paulo. Wzięliśmy swoje bagaże, i po raz kolejny oddaliśmy je na lot krajowy do Belo Horizonte. Tu mieliśmy kolejne 3 godziny oczekiwania. Spędziliśmy je w restauracji, z posiłkami płaconymi podług wagi. To była najdroższa cena za kilo – 66 reali. Nasz kolejny samolot wylądował w Belo Horizonte przed planowanym terminem. Lotnisko położone jest około 40 kilometrów od centrum miasta, ale szczęśliwie autobus rejsowy zawiózł nas na dworzec autobusowy czyli Rodoviarię w ekspresowym tempie. Tam mieliśmy znowu sporo szczęścia, bo na 10 minut przed odjazdem kupiliśmy bilety na lokalny bus o 20 (2 godziny) do Ouro Preto. Miasteczko – znane w całej Brazylii z procesji w Niedzieli Wielkanocnej – było celem naszej podróży.
Wszędzie panowało spore ożywienie. Młodzi ludzie gromadzili się na placykach, uliczkach, podczas gdy nasz taksówkarz objeżdżał niemal całe miasto, raz w dół, raz do góry, szukając właściwej trasy objazdu. Główne uliczki miasta były w tym dniu pozamykane. Nasz hotel Posada del Pilar był piętrowym budyneczkiem, zbudowanym – jak większość domków w centrum tego miasta – może dwieście a może i trzysta lat temu.
Niedziela – 5.04.2015
Nad miastem unosiła się mgiełka. O szóstej rano nikt już nie pracował przy kolorowych kobiercach na trasie procesji, uprzątnięto też z chodników wszystko to co zostawili imprezowicze – butelki, puszki. Półtorakilometrowa trasa ciągnęła się od Kościoła św. Franciszka z Asyżu aż do Kościoła Matki Boskiej Różańcowej; brukowana ulica wyłożona była na kolorowo wzorami z trocin.
Około ósmej rano po mszy, która rozpoczęła się dużo, dużo wcześniej w pięknym kościółku Sáo Francisco de Assis ruszyła długa – przynajmniej na kilometr – procesja. Przy bijących dzwonach zaczęło się powolne wypełzanie długiego węża osób prezentujących postacie ze Starego i Nowego Testamentu. Czołową grupą procesji stanowiło dwanaście młodych anielskich dziewczyn w fioletowych szatach. Każda z nich trzymała tabliczkę z imieniem apostoła. Gdziekolwiek sięgnąć widać było morze większych i mniejszych aniołków Małe dziewczynki z anielskimi skrzydełkami – prowadzone przez swoje mamy – stanowiły chyba największą grupę.
Zakończenie procesji miało miejsce przy ołtarzu wystawionym przed kościołem Matki Boskiej Różańcowej Czarnych czyli Nossa Senhora do Rosário Dos Prétos. Z okien barokowej fasady świątyni spłynęły na zebranych płatki śniegu rozrzuconych przez stojące w oknach anioły.
Hotel, w którym mieszkaliśmy, wyglądał ładnie tylko z zewnątrz. W pokoju było ciasno, cena spora, choć chylę czoła, iż w tym dniu wszystkie ceny mogły poszybować. Za prawie tą samą kwotę mogliśmy przenocować następnego dnia w pięciogwiazdkowym hotelu położonym naprzeciwko kościoła MB Różancowej. Nie mieliśmy też zbyt daleko do przejścia, z walizką, choć było nam mocno pod górę i po brukowanych ulicach.
Dla odmiany postanowiliśmy zmienić środek transportu i wybraliśmy się na godzinną przejażdżkę pociągiem do innego miasteczka górniczego Mariany. Tyle trwała jazda na odcinku 18 kilometrów. Za każdy kilometr płaciło się przynajmniej jednego dolara. Taka była cena w specjalnym wagonie dającym okazję na panoramiczny ogląd okolicy. Dobrze przynajmniej , iż za studenta płaciło się tylko połowę. Powrót już tak dużo nie kosztował. Ale mielibyśmy tylko pół godziny na pobyt w miasteczku. Postanowiliśmy dać sobie więcej czasu i powrócić już autobusem. Prędkość pociągu była umiarkowana, widoki typowe dla Minas Gerais, czasem jakieś tunele czy wąskie parowy, przez które przeciskał się cały skład pociągu.
Stara część miasta Mariana jest znacznie mniejsza niż w Ouro Preto, ale za to szybko udało się odnaleźć miejsce na lunch. W restauracji Lua Cheia, przy Rua Dom Vicoso sprzedawano na kilo, i ceny w porównaniu do lotniska w Sao Paulo były niemal dwukrotnie mniejsze, nieco ponad 30 reali za kilogram. Na zewnątrz było duszno, aż w końcu runął rzęsisty deszcz. O zwiedzaniu nie było co myśleć, szczególnie iż większość kościołów zamykano około 16.
Co ciekawe, to tutaj również na uliczkach w pobliżu katedry ułożono barwny kobierzec, który czekał na uroczystości tego popołudnia. Wyraźnie chcieli się porą procesji odróżniać od Ouro Preto. Na placyku przed katedrą montowano ołtarz, my zaś w strugach deszczu przeplatanego promykami słońca przeczekaliśmy w barze smakując acai , aby wreszcie doczekać się autobusu, kosztującego prawie dwadzieścia razy mniej niż turystyczny pociąg.
Wieczorową porą Ouro Preto opustoszało. Imprezowicze odsypiali swoje lub wyjechali już z miasta, bo następnego dnia był zwykły dzień roboczy. Znalazła sie jednak przy głównej ulicy mała restauracyjka z ciekawą propozycją – płacisz 28 reali i przynosimy Ci tyle kawałków pizzy o różnych smakach ile potrafisz zjeść.
6.04.2015 – poniedziałek
W poniedziałek prawie wszystkie kościoły były pozamykane. Po czterech dniach wolnych od pracy Brazylijczycy pootwierali za to swoje sklepiki. Póki nie byłem jeszcze znużony, a słońce jeszcze nie wstrzeliło się zbyt wysoko, aby zrazić mnie do chodzenia, wszedłem na wzgórze z Kościołem św. Franciszka de Paolo, w pobliżu dworca autobusowego. To jedna z z lepszych panoram na liczne wzgórza wewnątrz miasta jak i jego okolicy. Na prawie każdym z tych wzgórz postawiono mniejszy czy większy kościół. Ale tylko dwa obiekty były w tym dniu czynne: kopalnia złota Mina do Chico-Rei oraz Museu do Oratorio.
Z tych dwóch atrakcji wybrałem urocze Museu do Oratorio. Położone ono było obok zamkniętego w tym dniu na cztery spusty pięknego z zewnątrz kościoła Igreja de Nossa Senhora do Carmo. Ołtarzyki podróżne, ołtarze domowe, ołtarzyki kieszonkowe to jedne z wielu eksponatów, jakie wystawiono w tym niewielkim, ale przyciągającym moją uwagę muzeum. Pokazywało ono praktykowanie wiary w warunkach domowych; spotykało się m.in. ołtarzyki dwukondygnacyjne, jeden poziom przedstawiał sceny Narodzenia Chrystusa, a drugi święto Wielkiej Nocy poprzez wyobrażenia sceny Męki Pańskiej i Zmartwychwstania. Tak jak w wielu innych muzeach brazylijskich nie można było niestety robić zdjęć.
Pora było wyjeżdżać. Taksówka w Ouro Preto, w jakimkolwiek kierunku się jedzie i czy to ma być pięćset metrów czy kilka kilometrów kosztuje tyle samo, czyli 20-25 reali. Do dworca autobusowego mieliśmy niecałe pół kilometra, ale za to wjazd był bardzo ostry pod górę, pod kątem nachylenia co najmniej trzydziestu stopni.
Wróciliśmy do Belo Horizonte już po raz drugi. Mieliśmy tam wynająć samochód, przespać się i ruszyć wczesnym świtem do rezerwatu przyrody, w pobliżu miasta Caratinga, gdzie grasowały wielkie małpy, spotykane jedynie w kilku miejscach deszczowego lasu atlantyckiego. Dzieliło nas od nich niecałe sześć godzin jazdy.
Odebranie samochodu w biurze w pobliżu lotniska zajęło nam sporo czasu. Mało kto tam mówił po angielsku, a że komunikacja w tej materii jest dość istotna, więc wszystko trwało bardzo, bardzo wolno i do tego ze słabym rozumieniem tekstu do nas wygłaszanego. Koniec końcem wyjechaliśmy samochodem bez radia i światła wewnątrz samochodu. Mieliśmy za to dach nad głową, i nadzieję, iż ściana deszczu jaka runęła w tym momencie na Belo Horizonte w następnym dniu już nam nie będzie grozić.
7.04.2015 – wtorek
Zamiast o świcie ruszyliśmy w drogę dopiero około wpół do dziewiątej. Brazylijskie drogi to odrębne opowiadanie. Wydostanie się z gąszczu ulic Belo Horizonte było sporym wyzwaniem, szczególnie, iż miasto jak większość przez nas spotykanych miejscowości w stanie Minas Gerais, położone jest na wzniesieniach i pagórkach. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy jedną z głównych magistrali prowadzących na wybrzeże. Dziesiątki wielkich ciężarówek wlokło się pod górę różnym tempem zwalniając nasze tempo podróżowania.
Z kolei gdy przejeżdżaliśmy przez jakąkolwiek miejscowość należało się przygotować na częste garby. Nieraz było ich po kilkanaście w jednej miejscowości. Można się było ich spodziewać przy wjeździe i wyjeździe, przy każdym przejściu dla pieszych czy przystanku autobusowym. Zwykle znaki drogowe ostrzegały, iż się do nich zbliżamy. Bywało też, iż czasem zapomniano postawić znaku lub był on ukryty w gęstej trawie i wtedy trzeba było być bardzo czujnym obserwując tych jadących przed nami lub z przeciwka. Ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym były przestrzegane przez większość kierowców, gdyż bardzo często znajdowały się tam czujniki i tablice pokazujące prędkość osiąganą w tym miejscu przez zbliżający się pojazd. Dużym ułatwieniem na tych ważniejszych drogach był trzeci pas, dla tych co jechali pod górę. Dawało to szansę na ominięcie tych wszystkich wielkich ciężarówek ciężko dyszących od ciężaru kopalin i innych dóbr wywożonych z Minas Gerais.
W Caratinga pojawiliśmy się wczesnym popołudniem. Apartament, który otrzymaliśmy był całkiem spory. Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, bo chcieliśmy jeszcze w tym dniu dojechać do rezerwatu. Przejechaliśmy więc kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę, aby się dowiedzieć, iż popołudniową porą nie mamy co liczyć na zobaczenie jakichkolwiek małp i trzeba tam wrócić następnego dnia.
8.04.2015 – środa
Małpy muriquis, które chcieliśmy zobaczyć, podobno lubią też wcześnie wstawać, aby około południa zapaść w drzemkę. Stąd znalezienie ich w puszczy w porze popołudniowej jest skazane na niepowodzenie. Nasz sposób umówienia przez pośredników jednak zaiskrzył, bo o poranku u wejścia do rezerwatu czekał na nas Roberto, pracujący dla Estacao Biologica Caratinga. Mieszkał w pobliżu i od wielu lat służył pomocą turystom, aby naprowadzić ich na małpy muriquis.
Muriquis są największymi małpami w Nowym Świecie. Jest to gatunek zagrożony; w całej Brazylii, w której jedynie występują, jest ich może około 1500 osobników, z tego około 450 buszuje po tym rezerwacie mającym niecałe 1000 hektarów powierzchni. Trzymają się stadami, czasem w maju podchodzą pod budynki stacji, gdzie znajdują się ich ulubione owoce. Największe ich skupisko znajduje się właśnie w okolicy tej stacji, do której przyjechaliśmy. Cena za przechadzkę była dość słona : łącznie za naszą dwójkę i oprowadzanie musieliśmy wysupłać 300 reali (100 USD). Trudno, ale samemu ta sztuka by się raczej nie udała.
Poszukiwania wzdłuż drogi nie przyniosły efektu. Co chwilę Roberto wyjmował swoją krótkofalówkę i rozmawiał z dwoma biologami, którzy również śledzili te małpki. Weszliśmy na wąską ścieżkę wiodącą stromo do góry. Wreszcie na samym szczycie, Ricardo przeciągnął ręką po nieprzebytej gęstwinie krzaków i miną zatroskanego znawcy pokazał nam iż one gdzieś tutaj są. Słyszeliśmy ich gaworzenia, zaś nos wyczuwał zapach dzikich zwierząt. Pozostawało nam je tylko zobaczyć, ale ze ścieżki nie było jak zejść niżej, gdzie gąszcz zieleni sprawiał , iż zanim byśmy się tam przedarli, małpki pewnie dawno by już poskakały gdzieś indziej.
Napotkany jeden z biologów mógł nam nieco bardziej przybliżyć zawiłości naszych poszukiwań. Małpy pochowały się w okolice zwane przez nich „Koniec świata”. Była to już granica rezerwatu, oddzielona drutem kolczastym. Była już godzina dwunasta i małpy udały się na spoczynek. Co nam zostało to nowe doświadczenie i to poczucie , iż najważniejsze jest gonić „króliczka”, a nie, aby go złapać.
Do sanktuarium Caraca, położonym w górach, gdzie już wcześniej rezerwowaliśmy nocleg, mieliśmy co najmniej cztery godziny szybkiej jazdy. Ale pogoda stopniowo zaczęła się psuć i było coraz mniej pewne, iż zdążymy na tzw. „kolację z wilkami” . Jakiś czas temu jeden z mnichów zamieszkujących to sanktuarium, gdzie znajduje się jednocześnie miejsca noclegowe dla turystów zaczął wystawiać przy wejściu do kościoła pożywienie, które zaczęło w godzinach wieczornych przyciągać wilki żyjące w tych okolicach. Weszło im to w krew i od pewnego czasu stały się ikoną tego miejsca.
Kolacja z wilkami zwykle rozpoczyna się o 19.30, kiedy to po spożyciu własnej kolacji goście mogą z boku przypatrywać się temu dzikiemu zwierzęciu oddalonemu o kilka metrów. O 19.30 okazało się, iż przed nami jeszcze co najmniej 20 kilometrów do celu. Aż tu nagle przed nami wyrosła zamknięta brama. Był tam dzwonek i napis, iż brama zamykana jest o 20-tej. Przyjechaliśmy o kilka minut za późno. Ale nie było tak źle. W oddali widać było światła jakiegoś budynku i po kilku słowach wprowadzenia, iż jesteśmy gośćmi w gospodzie przy sanktuarium brama stopniowo zaczęła się otwierać. Wręczono nam kwitek i mogliśmy przejechać. Tuż przy sanktuarium recepcja była nieczynna, wszędzie pusto. Idąc za znakami trafiliśmy do starszej części klasztoru i uroczego małego dziedzińca, gdzie okazało się, iż jesteśmy wciąż oczekiwani. Niestety było już po kolacji zarówno tej przeznaczonej dla nas jak i dla innych gości (od 18.30 do 19.30) oraz kolacji dla wilków.
A byliśmy już nieco zgłodniali. Dobrze, iż o 21 otwierano mały sklepik. A tu nagle poruszenie: zaczęło za drzwiami mocno chrobotać. Wyszliśmy na taras przed wejściem do kościoła, a tam w całej okazałości pojawił się gość specjalny. Mierzył prawie metr w kłębie. To był lobo guará, jak go zwał nasz nocny recepcjonista, czy też wilk grzywiasty. Zjawił się na tak zwaną „dokładkę”. Był od nas zaledwie trzy, może cztery kroki. Podchodził co pewien czas do wielkiej miski z jedzeniem i jego potężne szczęki zaczęły miażdżyć kości zostawione z nocnego posiłku. Co pewien czas podchodził do schodów, skąd się wcześniej pojawił, spoglądał gdzieś w głęboką noc i ponownie wracał do swego posiłku.
9.04.2015 – czwartek
Rano na tarasie odwiedzonym przez wilka wszystko już było posprzątane. Śniadanie serwowano w dawnym refrektarzu, gdzie każdy sobie mógł przyrządzić jajecznicę na płycie podgrzewanej przez palące się drewna. Nie było nic z atmosfery sieciowych hoteli, w których spaliśmy przez ostatnie kilka dni.
W początkach XIX wieku utworzono tutaj szkołę, której mury w ciągu 150 lat – aż do momentu kiedy zakończyła ona swoją działalność w 1968 roku – ukończyło szereg zasłużonych osób w życiu politycznym kraju, w tym aż trzech prezydentów. O tym wszystkim informowały dumnie lista nazwisk tych znanych osób (www.santuariodocaraca.com.br) . Jednym z nich był Kubitschek, twórca nowej stolicy Brasilii. Na wzgórzu zbudowano kalwarię, przypominającą mi o niedawnym dniu Wielkiego Piątku.
Droga powrotna do Rio przebiegała pod znakiem odwiedzenia miejsc już nam znanych. Pojechaliśmy wpierw do Mariany po drugiej stronie łańcucha górskiego widzianego przez nas od Caraҫy. Malowniczość pobliskich gór psuł, a może i podkreślał widok niezliczonych kopalni należących do potężnego koncernu Vale. Mijaliśmy porozrywane góry, które pocięto na pół, wykopano w nich olbrzymie jamy lub też przerzucono ziemię na wielkie hałdy, które bujna przyroda szybko z powrotem odzyskiwała.
Mariana wydaje się być całkiem sporym miastem, choć stare miasto stanowi jedynie niewielką cząstkę całości. Przyjechaliśmy tam w porze lunchu. Tym razem nie musieliśmy biegać z wywieszonym językiem i burczącym brzuchem w poszukiwaniu restauracji z bufetem na kilo. Restauracja Lua Cheia była już otwarta dla tak poważnych klientów- głodomorów. Obiad, trochę jeszcze zwiedzania i dalej w drogę. GPS nastawiliśmy na Plaza Tiradentes w Ouro Preto. Na kolejne zwiedzanie Ouro Preto nie mieliśmy czasu. Wymieniliśmy pieniądze w „Minas Geras”, choć już tylko 3 reale po dolarze, kupiliśmy hamak i pochłonęliśmy aҫai, zmrożone owoce pochodzące z Amazonii, które stały się naszym ulubionym, wspólnym deserem.
Dojechaliśmy do wypożyczalni Hertza w Belo Horizonte dobre pół godziny przed zamknięciem. Rachunek za samochód nam się nieco powiększył, gdyż doliczono nam jeszcze co najmniej 50 reali za umycie. „Ale jak tu umyć samochód, gdy nie mamy światła w samochodzie?„– to pytanie brzmiało bardzo rozsądnie. Druga strona była dość elastyczna, wymieniliśmy się obustronnie najbardziej powszechnym gestem w Brazylii zastępującym OK, czyli załatwione i cena wróciła do pierwotnej ustalonej. Było więc po co się męczyć w aucie wieczorami. Na dworcu autobusowym w Belo Horizonte pojawiliśmy się już po raz czwarty. Warto było przyjechać w przeddzień, gdyż zostało już tylko kilka wolnych miejsc w autobusie odjeżdżającym następnego dnia rano do Rio.
10 kwietnia – piątek
Droga pomiędzy Belo Horizonte i Rio jest drogą szybkiego ruchu, najczęściej czteropasmowa, ale za jak to w stanie Minas Gerais na tyle kręta, że i mój błędnik mnie zawodził i nawet czytanie mi nie szło. To dziwny kraj jak dla mnie, człowieka z nizin, przyzwyczajonego, iż każde góry gdzieś się kończą się, aby zjechać w dolinę rzeki czy jakiś płaski teren. Nic takiego się po drodze nie działo. Główne szlaki komunikacyjne czasem tylko przecinają dolinę jakieś rzeki, aby następnie ponownie wznieść się zakosami, zakrętami o te kilkaset metrów wyżej. Już pod sam koniec naszej podróży w pobliżu Petropolis wjechaliśmy w cudowne Góry Organowe pokryte gęstym zielonym dywanem lasów, widocznych z okna autobusu jadącego kilkaset metrów wyżej. Po ponad czterystu kilometrach drogi pojawił się pierwszy kawałek prostej drogi od wyjazdu Belo Horizonte. Znaleźliśmy się na przedmieściach Rio – Miasta Cudownego. Od północnej strony nie ma ono jednak tak magicznego charakteru; ciągną się tutaj zakłady przemysłowe, panuje chaotyczna miejska zabudowa. Po ponad ośmiu godzinach jazdy i prawie godzinnym spóźnieniu wjechaliśmy na dworzec autobusowy. Niedługo później mogliśmy się przywitać z Basią i Martinem mieszkających od dłuższego czasu w dzielnicy bardzo blisko Sambodromu, względnie bezpiecznej części Rio. Czynsz za mieszkanie nie był tam zbyt drogi w porównaniu do okolic plaż Copacabany czy Botofago. Wszyscy się tam doskonale znają, a mieszkańcami są ludzie o przeciętnych dochodach; nie można więc liczyć, iż opłaca się ich z czegokolwiek wartościowego okraść. Lepiej dla złodzieja jechać na gościnne występy w okolice Copacabany.
Oferta każdego wieczoru w Rio jest dość obfita. Wpierw jednak wpadliśmy do pobliskiej restauracji na wagę, a potem wybraliśmy się taksówką na Copacabanę. O tej porze ta część Rio tętniła życiem. Szczególne ożywienia panowało na ciągnących się wzdłuż plaży straganów. Były tam hawaiany, czyli po mojemu japonki robione w Brazylii. Wybór przeróżny, po 20 do 28 reali. Klientów w bród, nawet i rodaków zaciągających śląską gwarą. Zakupiliśmy ostatecznie hawaiany dla całej naszej rodziny. W pobliżu znajdował się też bar z tradycjami. Mały bar, gdzie stopniowo próbowało swoich instrumentów kilku muzyków, którzy mieli tego wieczoru grywać sambę. Rozpoczynali według Basi bardzo wcześnie , bo już około 22. Zagaił wpierw żwawy senior tego lokalu, który palnął mówkę do coraz liczniejszego grona słuchaczy. Niektórzy siedzieli, inni zaś stanęli koło artystów, aby włączyć się do śpiewania.
11 kwietnia 2015 – sobota
Do Santa Teresy, dzielnicy o bogatych tradycjach, położonej na okolicznych wzgórzach spacerkiem było kilkanaście minut, ale w Rio bardziej nam odpowiadało poruszać się taksówkami. Zaczyna się od 4,60 reali przy wejściu do taksówki. Przykładowo jazda do Copacabany nie kosztowała więcej niż 30 reali. Wzdłuż głównej ulicy dzielnicy Santa Teresa ciągną się tory tramwajowe. Ale tramwaj przestał krążyć od kilku lat, kiedy to doszło do wypadku, w którym zginęło kilka osób. Obecnie jeżdżą tu autobusy, ale władze miasta nie zrezygnowały na dobre z Bonde. Tak zwie się żółty tramwaj – symbol dzielnicy Santa Teresa.
Dla tych, co są dłużej, albo i krócej tak jak my, warto się wspiąć na prawie sam szczyt dzielnicy do Parku Ruin – dawnego pałacu finansisty i polityka z początku XX wieku Joaquima Murtinho . Przez 50 lat budynek pozostawał opuszczony, ale miasto postanowiło przywrócić mu dawną świetność. Jak nazwa wskazuje „ruiny” zostały, ale schodami można się wspiąć na taras widokowy, skąd rozpościera się widok na miasto. Widać stamtąd – jak to prawie z każdego miejsca w Rio – położoną na dalekim planie figurę Chrystusa oraz Głowę Cukru, dokąd zamierzaliśmy się jeszcze wybrać. Znacznie bliżej położony był ścięty stożek ze zbrojonego betonu. Tym brzydkim owocem architektonicznych poszukiwań lat 70-tych była Catedral Metropolitana. W zamyśle architekta miała być nawiązaniem do spuścizny piramid Majów, ale było to dla mnie bardzo nieudolne naśladownictwo.
Rzym ma Schody Hiszpańskie, zaś Rio dorobiło się przed kilkunastu laty swoich słynnych schodów – Ladeira de Santo Teresa. Ich twórcą stał się artysta pochodzący z Chile, ale sercem związany z Brazylią – Jorge Selaron. Mieszkał przy schodach i postanowił przydać im trochę blasku. Dzieło się zaczęło coraz bardziej rozrastać, szczególnie iż przybysze z różnych krajów przywozili mu płytki ceramiczne ze swoich okolic, które on przykładał na schody czy na ściany otaczające schody. Ułożył płytki na 215 schodach, głównie w kolorystyce brazylijskiej – żółto-zielonej , zaś na ściany obrał kolor czerwony.
W ten ostatni dzień warto było dokonać symbolicznych zaślubin z oceanem, jako, że nasza trasa podróży omijała jak dotąd wybrzeże. Najbliżej nam było się wybrać taksówką na plażę u podnóża Głowy Cukru. Zwana jest Praia Vermelha czyli Plażą Czerwoną, gdyż o zachodzie słońca piasek przybiera czerwonawy kolor. Nie zamierzaliśmy zostać tam aż tak długo. Przy plaży zamyślony, czy może i zasłuchany w szum morza stał Fryderyk Chopin, odlany w brązie i odsłonięty w 1944 roku. Stąd prowadziła ścieżka u podstawy Morro da Urca i Páo de Aҫucar, gdzie bez jeżdżenia po bezdrożach Brazylii można przyjrzeć się małpkom grasującym tutaj ku uciesze odwiedzających. Widziany z daleka długi ogon bardziej przypominał mi małe wiewiórki niż małpki należące do gatunku małp marmozetów czyli pazurczatek. Mierzyły sobie nie więcej niż 20 cm i trzymały się w małych grupach. Ludzi się zupełnie nie bały i podchodziły nawet w odległość wyciągnięcia ręki, gdy zauważyły coś co można by schrupać.
Ciągnęło nas jeszcze raz na Santa Teresę, gdzie Martin ze swoimi przyjaciółmi muzykami miał koncert. Tuż przed naszym przyjazdem zaczęli wygrywać różne swoje kawałki, a że impreza na małym skwerku rozkręcała się powoli staliśmy się o tej porze jego głównymi słuchaczami. Koncert był pod gołym niebem. Dla zasłuchanych było kilka ławek, ale nieraz słuchacze stawali na chwilę, i dalej szli w swoją stronę.
Przyszła pora, aby szykować się do wyjazdu. Nie było po drodze zbyt dużych korków, ale na wszelki wypadek pojawiłem się na lotnisku w Rio na 3 godziny przed odlotem. Jeszcze ostatnia caipirinha, jakieś drobne zakupy i kolejne 11 godzin w podróży, aby utkwić na następne 7 godzin na lotnisku we Frankfurcie. A stamtąd dosłownie godzinny lot i byłem z powrotem we Wrocławiu.