- Trzy tygodnie w Ameryce Południowej – Bonaire, Ekwador i Peru (2002)
- Argentyna i Brazylia (2005)
- Od Ziemi Ognistej do Ognistego Rio w czasie karnawału (2007)
- Wenezuela latem (2010)
- Andyjskie wędrówki – Argentyna, Boliwia, Chile i Wyspy Wielkanocne (2010)
- Boliwia – od La Paz do Santa Cruz (2015)
- Brazylia – stan Minas Gerais (2015)
- Kolumbia we dwoje (2015)
Relacja z podróży
Październik 2015 – pierwsze dni podróży
Podróż wraz z moją żoną Grażyną rozpoczęliśmy od Berlina. Wcześniej skorzystałem ze strony „Park and fly” i stąd pojawiliśmy się w hotelu Holiday Inn w Berlinie. Na lotnisku Tegel znaleźliśmy się nieco później niż myśleliśmy. Nie miało to znaczenia, bo odprawę rozpoczynano na półtorej godziny przed odlotem. Wpierw był lot do Frankfurtu, a potem czekało nas prawie czterogodzinne oczekiwanie. Na samo przemieszczenie się z jednego terminalu na inny potrzebowaliśmy co najmniej godzinę. Trzeba było wyjść poza strefę lotniska i jeszcze raz przejść przez kontrolę dokumentów, a następnie bagaży.
Nasz lot do Bogoty miał trwać 11 i pół godziny. Czekała nas siedmiogodzinna różnica czasu pomiędzy Bogotą a Wrocławiem w okresie czasu letniego. Wiza do Kolumbii nie jest potrzebna. Niemniej swoje trzeba odstać w kolejce na pieczątkę zezwalającą na wjazd. Przy transporterze z bagażami od czasu do czasu pojawiali się celnicy z psami wąchającymi bagaże. Wymieniłem trochę dolarów mając na uwadze, iż następnego dnia w niedzielę mogą być kłopoty z wymianą. Za to otrzymałem potwierdzenie, w którym oprócz mojego podpisu znalazły się i wyciśnięte moje odciski palców. Zupełna nowość.
Cena za przejazd taksówką do starej części miasta – Candellaria była umiarkowana – 30 tysięcy peso czyli około 11 USD. W recepcji znano jedynie rodzimy hiszpański język. Nasz pokoik przylegał do wewnętrznego patio, których ten hotel miał bez liku, wstawiono nam grzejnik do pokoju i mogliśmy wreszcie zasnąć o piątej nad ranem czasu polskiego.
Miasto położone jest na wysokości 2600 metrów nad poziomem morza i niektórym przybyszom zdarzają się kłopoty z aklimatyzacją na tej wysokości. Poranne chmury zawisły nad miastem przypominając, iż październik to jeden z najbardziej deszczowych miesięcy w tym regionie Kolumbii. Zapakowałem więc do plecaczka parasol, ale nie musiałem go ani razu otwierać. W miarę upływu dnia robiło się nawet coraz cieplej, pomimo średniej rocznej temperatury w Bogocie niezmiennie oscylującej w granicach 14 stopni Celsjusza.
Bogota w niedzielę rano wyglądała na wpół wymarłe miasto. W godzinach rannych co niedzielę obowiązują spore restrykcje co do ruchu samochodowego. Duża część ulic jest w tym dniu całkowicie wyłączona z ruchu samochodowego, za to ich miejsce zajmują niepodzielnie rowerzyści. Ten ukłon w stronę ekologicznych rozwiązań datuje się już od ponad 20 lat.
Plac Bolivara to jednen z największych placów Bogoty. Można go określić obrazowo jako bijące mocno serce miasta. W niedzielne przedpołudnie mieszkańców – poza rowerzystami – była dosłownie garstka. Katedra również świeciła pustkami. Msza miała się odbyć za półtorej godziny, a wewnątrz surowej, potężnej klasycystycznej budowli odbywała się próba z udziałem kilku osób z chóru.
Można było więc jeszcze pospacerować uliczkami starego miasta, gdzie na każdym rogu znajdował się jakiś policjant, a gdzieniegdzie też i stali wojskowi uzbrojeni jak na wojnę. W pobliżu znajdowało się szereg budynków rządowych, stąd pewnie i ich obecność. Dotarliśmy też w okolice dawnego pałacu prezydenckiego czyli Palacio de San Carlos położonego naprzeciwko zbudowanego później Teatro Colon.
Centrum historycznemu Bogoty brakuje jeszcze sporo do blichtru starannie wypieszczonego cacka. Wczesnym niedzielnym porankiem walało się sporo niesprzątniętych śmieci na chodnikach, co pewnie miało poczekać z posprzątaniem do nowego tygodnia. Na dłużej wstąpiliśmy do kościoła Nuestra Senora del Carmen, gdzie odprawiano w tym czasie mszę świętą.
Jednym z najbardziej na świecie rozpoznawalnych Kolumbijczyków jest Francisco Botero. Oczywiście w kategorii sztuk pięknych. W 2000 roku podarował miastu Bogocie ponad 200 dzieł, w dużej części własnych, ale i również obrazy wielu innych artystów pochodzących z własnej kolekcji, jak Picassa, Salvadora Dali, Degas, Auguste Renoir. Miały być one szeroko dostępne, stąd też po dziś wejście jest za darmo. Mieści się tam jeszcze kilka innych muzeów, ale wrażeń aż dosyć było przy tej najbardziej znanej części poświęconej dziełom Botero.
Kilkanaście minut spaceru dzieliło nas od jeszcze bardziej słynnego Museo de Oro, które oferuje zwiedzającym największą kolekcję wytworów ze złota na całym świecie, prześcigając w tym również Muzeum w Limie. Ma być tam podobno 55 tysięcy przedmiotów, w tym większość ze złotego kruszca. Niedziela była dniem bezpłatnego zwiedzania, choć w inne dni tygodnia cena za wejście nie jest wysoka i wynosi 3 tys. peso. Muzeum było oblepione istną chmarą ludzi. Można było za to robić zdjęcia, nie trzeba było niczego zostawiać w szatni.
Wszechobecność wojska i policji na większości uliczek starego miasta bierze się nie tylko z troski o bezpieczeństwo takiego turysty jak ja, ale i bliskości Pałacu Prezydenckiego czyli Casa de Nariňo. Ulice biegnące wzdłuż Pałacu są wyłączone z ruchu kołowego. Piesi mogą przechodzić, ale po inspekcji toreb czy bagaży.
Poniedziałek
Był poniedziałek, ale w Bogocie rowerzyści nadal królowali na wielu głównych arteriach miasta zupełnie wyłączonych z ruchu kołowego. W tym dniu rano mieliśmy odlot z drugiego terminalu liniami Avianca.
Niewielkie lotnisko w pobliżu Santa Marta położone jest nad samym Morzem Karaibskim. Czekając na lot można się przejść kilka metrów i zażyć ożywczej kąpieli. Nie planowaliśmy spędzić tego czasu nad morzem. Jechaliśmy do położonej sześćset metrów wyżej małej mieściny Minca. Miała ona być mekką dla miłośników natury i zwabiała co roku miłośników obfotografowywania ptaków. Minca okazała się być sporą wioską bez ambicji resortu. Trochę małych sklepików, barów, czasem i jakichś jadłodajni dumnie nazwanych restauracjami. Zdjęcia naszej rezydencji widziane przeze mnie podczas rezerwowania wyglądały tak jak w rzeczywistości. Otrzymaliśmy swój własny domek, gdzie zamiast okien były moskitiery z salonem na dole, i sypialnią na górze z tarasem z hamakiem aż zachęcającym do nie robienia niczego poza czytaniem. Przy okazji sprawdziliśmy listę gości w ciągu ostatniego roku i wychodziło na to, iż byliśmy pierwsi w tym miejscu spośród polskich obieżyświatów
Stopniowo ściemniało się, ale najprzyjemniej było o tej porze na hamaku, którym można się było jeszcze owinąć, aby uchronić się przed komarami. W nocy światła Santa Marty widoczne były niemal na wyciągnięcie ręki, choć było to ponad 30 kilometrów odległości.
Wtorek
O tej porze roku ruch turystyczny słabnie. W centrum wioski urzędowała instytucja zwana taxi-motocykl. Ale nas interesował czterokołowy pojazd. Chcieliśmy wpaść do Santa Marta, metropolii nad brzegiem morza. Przede wszystkim po to, aby odwiedzić położoną na obrzeżach miasta Quinta de San Pedro Alejandrino czyli hacjendę, gdzie dokonał swego ziemskiego żywota Simon Bolivar. Niestety nie było nic od zaraz. Rankiem wszelkie dostępne auta wyjechały gdzieś tam w trasę i jedynym nas zadowalającym terminem była godzina 14, już po obiedzie.
Cena za wejście dla cudzoziemców do muzeum Bolivara była całkiem słona. Nie było wyboru, trzeba było płacić jakżeśmy już taki kawał czasu przejechali. W rozległym kompleksie oprócz historycznego folwarku i młynu cukrowego postawiono wielkie białe mauzoleum oraz nowoczesne muzeum zawierające dzieła współczesnych artystów z różnych stron Ameryki Południowej nawiązujących w dość luźny sposób z osobą Wyzwoliciela.
Wieczorem nie opuszczaliśmy naszego domku. Zaczęło wpierw kapać, potem lać, dudnić w dach naszego domku, tak iż nie miałem przekonania czy wycieczka na ptaki z przewodnikiem, który był w tym dniu też i naszym kierowcą, z którym się umówiliśmy wczesnym porankiem dojdzie do skutku.
Środa
Dniało już, kiedy wsiadłem do auta Fidela, który był dzień wcześniej naszym kierowcą, ale miał i swoją agencję podróżniczą. Nie odjechaliśmy daleko od miasteczka, może kilometr czy dwa, aby następnie zacząć iść wzdłuż drogi. Fidel był profesjonalnie przygotowany – lornetka, aparat Nikon, katalog ptaków. Co chwilę wabił ptaki bądź wydając z siebie piski ptasie lub też nagrane na dyktafon. Miał przy sobie nawet wskaźnik laserowy, którym zamiast tłumaczyć iż ten mały ptaszek jest na którejś tam gałęzi od góry czy dołu jakiegoś tam drzewa, rzucał tylko snop zielonego światełka i było wszystko widoczne. Ptaków było niedużo, znacznie mniej niż na naszym tarasie recepcji.
Zdążyłem więc dotrzeć jeszcze na śniadanie. Niedługo potem ruszyliśmy jeszcze raz z Fidelem tym razem do Santa Marty pod dworzec autobusowy. Ale ku naszemu zdumieniu Fidel wysadził nas przed niedużą firmą spedycyjną, która oferowała nam przejazd do Cartageny mikrobusem. Pierwszy i ostatni raz, bo ten środek komunikacji bardzo trzęsie, a niemal nie było miejsca na moje nieco długie nogi.
Przed dojazdem do celu naszej podróży miasta – Cartagena de los Indias mieliśmy tylko jedną kontrolę dokumentów na rogatkach miasta. Taksówką dojechaliśmy prawie pod sam hotel, zarezerwowany kilka dni wcześniej. Hotel położony w starej części miasta wyglądał nobliwie. Wilgotność powietrza w Cartagenie pomimo wątpliwej bryzy morskiej nadal wyduszała ze mnie hektolitry potu, a co za tym idzie gorączkę zakupów wielu litrów płynów. Następnego dnia mieliśmy ruszać na wyspę, gdzie podobno – zgodnie z relacjami osób tam bywałych – na napoje można było wydać fortunę. Zapobiegliwość uczyniła, iż spociłem się jak mysz dźwigając na ostatnie czwarte piętro ilość płynów na kolejne dwa dni licząc po 4 litry na osobę.
Czwartek
Dzień moich urodzin spędziliśmy na rajskiej wyspie. Tym czymś co mogłoby zakrawać na raj, była Isla de Rosario, godzinę statkiem od Cartageny. Mieliśmy już wykupiony bungalow w hotelu, trzeba było też zadbać o to aby dowiedzieć się jak tam dotrzeć. Praktycznie było to możliwe tylko rano, jeśli nie liczyć propozycji jeszcze droższych opcji niż organizowane przez hotel San Pedro de Majagua za 110 tysięcy peso na osobę w obie strony. Wpierw jednak trzeba było dojechać do przystani. Miało być kilka minut taksówką, a zrobił się z tego cały kwadrans. Lepiej nie ufać w kolumbijskie poczucie czasu. Na szczęście odjazd był zaplanowany, tak jak wypisywano w informacji na stronie internetowej, o godzinie dziewiątej z Marina Santa Cruz. Czekała już tam grupka osób, spośród nich tylko niektórzy mieli zostać na wyspie. Większość z pasażerów w godzinach popołudniowych odpływała z powrotem do Cartageny.
Było tam bowiem co robić. Zwykle te wyspy są przedmiotem jednodniowej standardowej wycieczki dla turystów płynących na znacznie większej łajbie, niż ta którą mieliśmy płynąć. Masowy turysta wsiada na większy statek i za znacznie mniejszą opłatą niż nasze nocowanie na wyspie dostaje wszystko po trochu, czyli masowe nurkowanie z fajką, odwiedziny w Oceanarium i standardowy lunch.
Przy hotelu były dwie piaszczyste plaże, jedna z muzyką w stylu latynoskim czyli tak głośno, że dźwięki z głośników nakierowane na morze pewnie dochodziły i do Cartageny, oraz inna plaża kusząca ciszą i delikatnym szumem morskich fal. Na leżakach oddawała się błogiemu lenistwu zaledwie garstka gości, znacznie więcej było sprzedawców.
Piątek
Na Isla Grande nie ma samochodów, a jedynym środkiem transportu może być łódź, rower lub własne nogi. Aby przejść wyspę wzdłuż nie potrzeba nawet godziny, zaś w poprzek wystarczy kwadrans. Można też pożyczyć rower i przejechać się oznakowaną ścieżką. Wyspę zamieszkuje kilkaset osób nie licząc turystów zamieszkujących resorty o przeróżnych nazwach, gdzie najczęstszym przyrostkiem jest Eco.
Była równo dziesiąta rano, gdy zgodnie z umową spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem, aby zakosztować wodnych przygód. Wziął on wiosło i poprowadził nas przez główną osadę wyspy wzdłuż wszystkich małych sklepików sprzedających wszelkiego rodzaju pamiątki. Miejscowi nie mieli z nas pożytku. Ostatecznie doszliśmy do przystani. Przedziwne było, iż weszliśmy na to chybotliwe canoe suchą nogą. Przewodnik już na samym wstępie o atrakcjach wyspy wyraźnie podkreślił, iż ani jadowitych węży czy krokodyli nie mamy się co spodziewać. Nasz gondolier zręcznie meandrował wąskim kanałem pomiędzy malowniczymi drzewami namorzynowymi, gdzie na szczęście i komary jakoś nie hasały, aby dopłynąć w pobliże otwartego morza. Tam już nasza łupinka nie miałaby żadnych szans przy wzburzonym morzu.
O 15 wybił dzwon, w tym i dla zapominalskich, iż to już ostatnia szansa w tym dniu na powrót do Cartageny. Znaleźli się i tacy, co wbiegli w ostatniej chwili, aby po godzinie dobić do portu w Cartagenie, gdzie tym razem osiedliśmy w hotelu o nazwie Casa del Curato.
Sobota
To był nasz pierwszy pełny dzień w Cartagenie, który warto było wykorzystać. Mieliśmy nawet balkon, ale w tym punkcie świata nie ma chłodnych poranków i wyjście z naszego klimatyzowanego pokoju nawet na chwilę dawało odczuć potęgę tropików.
Cartagena potrafiła zachwycić. Przypominała Hawanę, ale tutaj nic nie chyliło się ku upadkowi , nic nie murszało. Mnóstwo było knajp, hoteli, butików. Wszędzie też pełno było amerykańskich turystów przybywających tutaj kursującymi kilka razy dziennie samolotami z Florydy czy też przypływających na wielkich statkach wycieczkowych. Wszystko to sprawiało, że miasto tętniło niemal przez całą dobę życiem.
Wszędzie znajduje się mnóstwo sklepików oferujących biżuterię, w tym sztandarowy produkt Kolumbii czyli szmaragdy. Warto wejść do tych sklepików, choćby z uwagi na klimatyzację, która daje odpocząć od trwającego nieomal całą dobę dusznej spiekoty. Stare miasto otoczone murami można obejść w dwie – trzy godziny, oczywiście biorąc poprawkę na to, iż przemyka się w cieniu domów rzucających cień na wąskie uliczki, po których krążą dorożki czy taksówki nieustannie polujące na klientów. Większość najważniejszych budynków znajduje się w pobliżu wybrzeża. To co szczególnie wyróżnia się na tle miasta jest kościół i klasztor San Pedro Claver. Weszliśmy do środka, zagłębiając się w dosłownie i w przenośni w dzieje człowieka, który podpisał się szczególnym zdaniem w dniu 3 kwietnia 1622 roku „Petrus Claver, aethiopium semer servus. Piotr Claver, Niewolnik Czarnych Niewolników na zawsze„.
Do Cartageny przywieziono z Afryki podobno milion osób w ciągu prawie 300 lat. Co roku wpływało do portu kilkanaście statków z czarnymi niewolnikami. Do tych przestraszonych dzieci, kobiet i mężczyzn wystawianych na targu niewolników przychodził Pedro Claver z posługą nieomal bez przerwy przez trzydzieści dwa lata swego życia w Kolumbii. Chrzcił ich, pielęgnował ich rany. W klasztorze znajduje się jego cela, w której dokonał żywota w roku 1654 w wieku 74 lat. W roku 1888 został kanonizowany przez papieża Leona XIII jako pierwszy mnich Nowego Świata.
Mury miejskie są na tyle szerokie, że można po nich spacerować, a nawet i można byłoby autem jeździć, bo są tam nie tylko schody ale i rampy. Jazda jest dozwolona jednak tylko dla policji, która niezależnie od pory dnia czy miejsca jest prawie wszędzie. Stąd też i patrolują uliczki Cartageny z wysokości murów. Można się było czuć bezpiecznie.
Od niedawna można zwiedzać miasto z przewodnikiem głosowym „The Cartagena of Gabriel Garcia Marquez”, z 35 przystankami. W czasie kiedy byliśmy w Cartagenie jeszcze o tym nie wiedziałem. Na pewno też warto mieć przy sobie trzy jego książki „Miłość w czasach zarazy”, „O miłości i innych demonach” oraz jego autobiografii „Życie jest opowieścią”.
Cartagenę od strony lądu bronił potężny fort Castello de San Felipe de Barajas.
Na terenie twierdzy trzeba się było nieraz przepychać lub oczekiwać, kiedy to sznur emerytów z wielkich statków wycieczkowych zawijających do Cartageny zejdzie w dostojnym, acz powolnym rytmie po wąskich schodkach. Jedną z osobliwości tego miejsca, oprócz niewątpliwie barwnych widoków na miasto jest posłuchanie na osobiste zamówienie w wykonaniu miejscowego muzyka hymnu własnego kraju.
Niedziela
Tego dnia mieliśmy lot do Medellin. Lot miał trwać godzinę; alternatywą było 13 godzin spędzonych w autobusie. Na lotnisko nie było zbyt daleko. W niedzielny poranek taksówkarzowi przejazd zabrał niecały kwadrans. Dostaliśmy bilety, ale na tablicy informacyjnej pojawił się napis o półgodzinnym opóźnieniu. Urosło to do godziny, a nawet nieco więcej. Wreszcie dostaliśmy znak, iż możemy wchodzić na pokład samolotu. Lot nad Andami trwał niecałą godzinę.
Port lotniczy José María Córdova International Airport znajdował się od centrum miasta jakieś 40 minut jazdy. Zupełna zmiana krajobrazu w porównaniu do wybrzeża. Było bardzo zielono, temperatura nie więcej niż 20-25 stopni i to na wysokości 2140 metrów n.p.m. Medellin jest usytuowane w kotlinie 600 metrów niżej, stąd droga wijąca sie w dół zawiodła nas na krawędź tej kotliny, skąd widać było niemal całe miasto.
Ścisłe centrum nie może się pochwalić hotelami o przyzwoitym standardzie, stąd zamieszkaliśmy w kilkunastopiętrowym wieżowcu w pewnej odległości od starego miasta. Mieliśmy niecały kwadrans jazdy taksówką od słynnego placu Botero, gdzie wystawiono na świeżym powietrzu 23 wielkie rzeźby tego artysty, znanego nam już z Bogoty.
Korzystając jeszcze z ostatniej godziny popołudniowego słońca pojawiliśmy się na placu Botero. Tam sztuka i natura przeplatały się ze sobą. Rzeźby tego artysty, urodzonego zresztą w Medellin, nie zrodziły się wyłącznie w wyobraźni artysty. Żywych modelek o tych obfitych kształtach nie brakło w to niedzielne popołudnie. Nazwy rzeźb były proste i łatwe do zapamiętania jak Kobieta, Żołnierz Rzymski, Jeździec, Myśl.
Na dalsze zwiedzanie Medellin czasu już nie było, bo z samego rana chcieliśmy się z tej metropolii wydostać, aby przenieść się w bardziej spokojne miejsca oddalone o sześć godzin jazdy. Tą kropką na mapie dokąd jechaliśmy miało być Salento. Po przeróżnych poszukiwaniach w internecie trafiłem na rezydencję, która mogła się okazać miejscem, gdzie nie trzeba się już będzie wykłócać o pokój z oknem czy balkonem, zaś za oknem zamiast tysięcy kopcących aut będą świergotać ptaki o poranku.
Poniedziałek
Rano krążąc po zatłoczonych ulicach dotarliśmy do dworca autobusowego Terminal del Sur, w pobliżu krajowego lotniska w Medellin. Kupiliśmy bilet na rejsowy autobus do miasta Armenia, który z częstotliwością co 1-2 godziny odjeżdżał z Medellin. Następnie mieliśmy dojechać miejscowym transportem do małego miasteczka Salento, opisanego w wielu miejscach jako niemal idylliczne, warte zatrzymania się tam na jakiś czas. Pierwsze dwie godziny jazdy to były niekończące się zakręty, wjazdy i zjazdy po wąskiej nitce asfaltu. Do pokonania mieliśmy 263 kilometry (w linii prostej 191 km), ale nominalnie mieliśmy dotrzeć do Armenii za jakieś 6 godzin. Zapowiadało się więc na niemal całodniową podróż. Okolica jawiła się jako bezpieczna. Im bardziej zbliżaliśmy się do Armenii, tym więcej dominowały pagórki pokryte zielonym kobiercem posadzonych w równych rządkach drzewek kawowych.
Na rynku w Salento stały wypielęgnowane i wypucowane terenowe autka – Willys Jeep.
Pojechaliśmy takim pojazdem do Reserva El Cairo, gdzie mieliśmy zamieszkać przez następne cztery dni. Farma przedstawiała się znakomicie. Otrzymaliśmy pokój z widokiem na góry, gdzie popołudniami i wieczorami mogliśmy usiąść na małym balkonie przesyłając maile do świata.
Wtorek
Rankiem podjechaliśmy te kilkanaście kilometrów do wejścia do Parku Narodowego Valle de Cocora. Dookoła nas na pobliskich wzgórzach wystrzeliwały na wysokość do 50-60 metrów cienkie palmy woskowe (Ceroxylon quindiuense). To najwyższe palmy świata. Przy wejściu na szlak zbierane jest myto czyli opłata za wejście do parku w wysokości jednego dolara (3000 peso). Wystarczyło cały czas zawsze przy wyborze drogi kierować się na prawo i nie było możliwe aby pomylić właściwą drogę. Po około 2,5 godzinach osiągnęliśmy nasz półmetek – małą chatkę – czy też schronisko La Montana, na wysokości 2860 metrów n.p.m. Droga powrotna biegła wzdłuż strumienia, który co chwilę przekraczaliśmy chybocząc się po rozpiętych deszczułkach wiszących mostków. Po pięciu godzinach marszu z co najmniej godzinnymi przystankami dotarliśmy do miejsca skąd wyruszyliśmy. Stały tam już dżipy, które regularnie odjeżdżały do Salento te około 10 km z kompletem pasażerów o równej godzinie. Zabierały tylu pasażerów ilu się zmieściło w pozycji stojącej czyli co najmniej dziesiątkę, zarówno wewnątrz dżipa jak i na schodkach. Głód i zmęczenie zaglądały nam w oczy, więc wybraliśmy swój własny kurs za pełną stawkę 27 000 peso aż do ryneczku w Salento.
Środa
Tego dnia zawieziono nas na plantację kawy w pobliżu miejscowości Quindaya. Drogi były kręte to i nasze tempo jazdy nie było zawrotne. Drzewka kawowe mają swoje wymagania. Rosną najlepiej na tej szerokości geograficznej – czyli w strefie równikowej – na wysokości pomiędzy 1200 m. a 1800 m. n.p.m. Stąd też w pobliżu Salento nie spotyka się zielonych krzewów obsypanych drobnymi owocami w kolorach od zielonego do czerwonego, gdyż jest za wysoko. Im niżej zjeżdżaliśmy w dół, tym bardziej rosła temperatura otoczenia. Oprócz pełnej rundki po plantacji kawowej zatrzymywaliśmy się co chwilę obok coraz to innego drzewa, które wydawało owoce o egzotycznych i nieznanych nazwach czy smakach. Wczesnym popołudniem znaleźliśmy się w sklepiku należącym do właścicieli plantacji w Quimbaya do sklepu z kawą, gdzie zakupiliśmy spore ilości kawy. W naszym aucie, a potem pokoju roznosił się przez następne dni przepyszny zapach kawy z Casa Vieja.
Czwartek
Wybraliśmy się do ogrodu botanicznego na przedmieściach Armenii. Mieliśmy bardzo ambitny plan, gdyż oprócz ogrodu zamierzaliśmy się wybrać też do Parque National del Cafe, gdzie chcieliśmy trafić na występy taneczne i to określonej porze dnia. W ogrodzie botanicznym zrezygnowaliśmy z dołączenia do czterdziestoosobowej kolumbijskiej wycieczki z jakiegoś miasteczka. Wybraliśmy zamiast tego indywidualne zwiedzanie z przewodnikiem w języku angielskim. Okazało się to być strzałem w dziesiątkę, gdyż dzięki temu poznaliśmy Cristiana. Chłopak sięgał mi poniżej ramion, ale odczuwał autentyczną radość z pokazywania nam tego, czym kolumbijska flora może się pochwalić, w tym olbrzymią różnorodnością palm, nie tylko tych najwyższych znanych nam z doliny Cocora. Ogród Botaniczny może się również pochwalić motylarnią, której kształt widziany z góry przypomina również motyla. Następnym punktem naszej wycieczki był Parque National del Cafe położony niezbyt daleko Armenii. To skrzyżowanie wesołego miasteczka, skansenu i muzeum wysławiającego kawę, stanowiącej podstawę utrzymania tej części Kolumbii. Po zakupieniu biletów obejmujących kilka atrakcji wewnątrz tego parku zjechaliśmy w dół kolejką linową do starannnie zagospodarowanego parku zajmującego obszar około 50 hektarów. Wpierw popędziliśmy do namiotu czy też amfiteatru, gdzie miały zacząć się występy taneczne grup foklorystycznych. Spektakl miał nam pokazać poprzez muzykę, śpiew i taniec historię tych ziem. Niestety zapowiedzieli absolutny zakaz jakiegokolwiek filmowania czy robienia zdjęć. Byli w tym bardzo konsekwentni.
Piątek
Nasz przewodnik, Sebastian odwiózł nas do dworca autobusowego w Armenii o rozsądnej porze bez żadnych niespodzianek. Bilet kupiliśmy już dzień wcześniej więc pozostało nam tylko czekać, aż go podstawią na stanowisko. Odległość do stolicy nominalnie nie była zbyt duża, zaś pierwszy odcinek przedstawiał się arcyciekawie. Z poziomu Armenii szosa wspinała się zygzakami niemal tysiąc metrów wyżej po zboczach Centralnych Kordylierów aby osiągnąć przełęcz La Linea na wysokości 3 300 metrów npm. To niby tylko, a może i aż 25 kilometrów drogi. Gdy dojechaliśmy do Ibague i następnie do doliny rzeki Magdalena tą najtrudniejszą część drogi mieliśmy już za sobą.
Na wielkim dworcu autobusowym w Bogocie położonym na obrzeżach miasta pojawiliśmy się zgodnie z planem około 16. Zamieszkaliśmy w najbardziej stylowym hotelu na starówce, czyli Hotelu d’Opera położonym naprzeciwko okna, przez które kiedyś wyskoczył Bolivar. Wieczorem na starówce rozbrzmiało intensywne życie, a szczególnie w w okolicy Uniwersytetu de la Salle; wstąpiłem tam na mały drink do Cafe Color Cafe przy Plaza del Chorro de Quevedo, czując się bezpiecznie w pobliżu zaparkowanego auta policyjnego.
Sobota – niedziela
Północna część Bogoty ma zupełnie inne oblicze. Tutaj przeniosła się duża część biznesu, niektóre uczelnie jak i duża część ambasad. Jest tam również znacznie bezpieczniej niż na obrzeżach miasta czy w częśći południowej. Tam też znajduje się kompleks handlowy Santa Barbara, który swoją nazwę i lokalizację zapożyczył od znajdującej się tu kiedyś hacjendy Santa Barbara. Sklep jak sklep, ale źródła internetowe podpowiedziały mi, że tutaj mogę upolować co ciekawsze płyty z ludową muzyką kolumbijską. Nie wyszedłem z niego rozczarowany, choć po raz kolejny kupowałem w ciemno, bo nie dało się tych utworów wysłuchać.
Był to nasz ostatni dzień zaplanowanych atrakcji i przeróżnych planów mieliśmy co niemiara, w tym i muzeum szmaragdów, jakiś obiad i wjazd na górę Monserrat. Wróciliśmy więc na południe Bogoty, gdzie w pobliżu Muzeum Złota przy tym samym parku Santander znajduje się wieżowiec Avianca (Calle 6 i Carrera 6a). Drogocenne przedmioty ze szmaragdów umieszczono dość wysoko, bo aż na dwudziestym trzecim piętrze. Nieco poczekaliśmy, aby się utworzyła jakaś grupka i pod wodzą przewodnika mogliśmy przejść się wzdłuż skały „szmaragdonośnej” , którą sprowadzono tutaj na to dwudzieste trzecie piętro. Kolumbia jest znana jako miejsce, gdzie wydobywa się najpiękniejsze i najbardziej cenione z tych kamieni. Niełatwo je szlifować, niełatwo też o te kamienie bez jakiejś skazy, a ponadto trudno czasem laikowi je odróżnić od tych produkowanych fabrycznie. Bilety do muzeum nie okazały się być zbyt drogie, co pewnie rekompensuje się gdy ktoś zechce zakupić jakieś szmaragdowe cacko dla damy swego serca sobie lub aby zaspokoić własne zachcianki. Ale przynajmniej może mieć pewność, że kupił z dobrego źródła.
Zostawiliśmy nasze walizki w przechowalni i wybraliśmy się w samo południe do zachwalanej restauracji z sieci tzw. Casa Vieja. Warto było posmakować, w tym pysznej i bardzo sytej zupy z kurczakiem (Ajiaco con Pollo) zwanej też zupą typową dla Bogoty, do której oprócz samych składników, w tym i dwóch rodzajów ziemniaka podaje się avokado oraz arepę (z mąki kukurydzianej, która dla mnie w smaku była raczej nijaka). Dla tych, ktorzy chcieliby sami pokusić się o wybór dania, warto wpierw przestudiowac ich stronę, gdzie znajdzie się co i nawet za ile (www.casavieja.com.co/carta.pdf). W pobliżu dolnej stacji kolejki na Monserrat znajduje się jeszcze kolejny ważny trop po Bolivarze, czyli Museo Quinta de Bolivar. Kiedy wracaliśmy z góry museum zamknęło już swe podwoje i pozostało nam zajrzeć na rozległy ogród jedynie przez pręty bram.
Do kolejki na Monserrat w to sobotnie popołudnie wiła się … oczywiście kolejka. W ciągu tych kilku minut mieliśmy się wznieść o kolejne 600 metrów w pionie, a to mogło oznaczać kolejne problemy z aklimatyzacją na wysokości 3 150 metrów n.p.m. Panowały tu bardzo surowe rygory: dzieci powyżej 100 centymetrów musiały płacić za bilet. Dobrze przynajmniej, iż tym co mieli ponad 190 cm nie kazali opłacać jakieś podwójnej stawki, a i tak trzeba było wybulić jakieś 8 500 peso w jednym kierunku. Góra nazwana tak później Monserrate (od katalońskiej nazwy Montserrat) od setki lat przyciągała swoim śnieżnym wierzchołkiem ludzi szukających. Przybywali tu na początku XVII wieku członkowie Bractwa Prawdziwego Krzyża (Confradia de la Vera Cruz). W połowie XVII wieku zbudowano tu sanktuarium, który nazwano na cześć Matki Boskiej z Monserrate. Na szczyt można wejść drogą, co podobno zajmuje dłużej niż godzinę, ale czasem można się liczyć z jakimiś złodziejaszkami. Druga możliwość to kolejka, którą przed 60 laty zainstalowała szwajcarska firma. Można jej ufać, gdyż jak dotąd funkcjonuje bez żadnych wypadków.
Po siedmiu minutach bylismy już na górze, ale musieliśmy zwolnić tempo chodzenia, bo mimo wszystko była to spora różnica wysokosci, a do kościoła trzeba było nieco podejść wzdłuż kolejnych stacji Drogi Krzyżowej. A tuż obok nad drogą rozpanoszyła się kolorowa pstrokacizna; nie brakowało Pszczółki Mai, kwiatuszków czy gołąbków. Z tarasu przy kościele można się było nacieszyć panoramą Wielkiej Bogoty rozpościerającej się na rozległym płaskowyżu aż po horyzont. Równie miło było usiąść przy stoliczku restauracji Santa Clara, aby posmakować wraz z widokami również i kolumbijskiej kawy. Na sam koniec naszego pobytu w Bogocie jeszcze raz odwiedziliśmy Muzeum Botero i na pożeganie jeszcze raz przypomnieliśmy sobie pulchne kształty niemal rozsadzjące jego obrazy.
Pora było już wyjeżdżać. Nasz samolot odlatywał o 21.50. Nieco wygłodzeni tuż przed wylotem odnaleźliśmy inną całkiem dobrą sieć lokali gastronomicznych Crepes and Waffles, które serwowało kuchnię lekką i niezbyt drogą, w sam raz na pozbycie się ostatnich peso. Czekała nas jeszcze po wylądowaniu w Berlinie dość długa droga autem, które w czasie naszego pobytu czekało na nas na parkingu Hotelu Holiday Inn w Berlinie. W domu pojawiliśmy się już po ogłoszeniu pierwszych wstępnych wyników wyborów parlamentarnych pamiętnego roku 2015.