- Trzy tygodnie w Ameryce Południowej – Bonaire, Ekwador i Peru (2002)
- Argentyna i Brazylia (2005)
- Od Ziemi Ognistej do Ognistego Rio w czasie karnawału (2007)
- Wenezuela latem (2010)
- Andyjskie wędrówki – Argentyna, Boliwia, Chile i Wyspy Wielkanocne (2010)
- Boliwia – od La Paz do Santa Cruz (2015)
- Brazylia – stan Minas Gerais (2015)
- Kolumbia we dwoje (2015)
To była moja pierwsza podróż w rejony Ameryki Południowej. Wybraliśmy się tam w czwórkę czyli całą naszą rodzinną grupą czyli Grażyna – moja żona, nasi synowie Leszek i Jacek oraz moja osoba. Potem jeszcze wiele razy bywałem czy bywaliśmy w Ameryce Południowej, ale jak dotąd nie poleciałem po raz kolejny do Peru czy Bonaire. Natomiast w Ekwadorze byliśmy jeszcze raz w sierpniu 2008 roku.
Napisano w maju 2019 roku
Relacja z podróży
24.06.02 Amsterdam
Lecimy samolotem do Amsterdamu, gdzie oczekujemy na przelot na Karaiby około 9 godzin. Rozsądnym więc wyjściem jest przejazd szybką koleją z lotniska Schipol do centrum Amsterdamu. Koszt 3 Euro w jedną stronę i w ciągu 15-20 minut z lotniska można dostać się do miasta. To jedno z najszybszych połączeń lotniska z centrum miasta wśród stolic europejskich. Oczywiście kilka godzin na Amsterdam to tylko zaledwie parę impresji z tego dziwnego miasta. Kiedy płynie większa barka między kanałami, nagle zapalają się z obu stron czerwone światła, opuszczają się szlabany, a droga unosi się wysoko do góry. Trwa to kilka minut i można kontynuować przerwaną podróż wzdłuż kanałów.
25.- 26. 06.02 Bonaire
Samoloty KLM lądują na Bonaire jeszcze przed świtem. Bonaire położone jest zaledwie 60 kilometrów na północ od Wenezueli. Wyspa należy do Królestwa Holandii, ale walutą obowiązująca nie jest euro, ale gulden Antyli Holenderskich (1 USD = 1,78 Guldenów), przyjmowane są również dolary amerykańskie. Wyspa jest również miejscem wymiany załogi samolotów, gdyż Bonaire jest wymarzonym miejscem do wypoczynku po trudach za sterami.
Naszą załogę Boeinga spotkamy po raz kolejny za 2 dni, kiedy ponownie będziemy kontynuować nasz rejs do Quito.
Na Bonaire komunikacja publiczna jest bardzo skąpa i najlepszym wyjściem jest wypożyczenie samochodu. Cena wynajęcia około 40 USD dziennie. Całą wyspę można zwiedzić praktycznie w jeden dzień. Ma ona zaledwie 30 km długości i 15 km szerokości. Jest bardzo sucho, co jednak nie przeszkadza stadom komarów atakować wszystkie istoty dwunożne pomiędzy zachodem a wschodem słońca. Podobno jednak malarii nie roznoszą.
Na wyspie królują apartamenty wypożyczane przynajmniej na tydzień. Wstępnie zarezerwowany apartament Happy Holiday Homes kosztuje nas 100 USD na 4 osoby (2 pokoje + salon z wnęką kuchenną i łazienką), z dopłatą 60 USD za spędzenie niepełnej następnej nocy). Spotykane zwierzęta na wyspie to przede wszystkim zdziczałe osły, flamingi chilijskie, jaszczurki i bajeczny świat ryb otaczających wyspę raf koralowych.
Wśród mieszkańców są potomkowie dawnych niewolników i Holendrzy, którzy posiadają swoje rezydencje nad samym brzegiem morza. Dostęp do plaży jest przez to bardzo utrudniony dla zwykłych śmiertelników, takich jak my, których hotel mieści się po drugiej stronie drogi.
Poziom życia jest dość wysoki, wyspa posiada swoją własną stronę internetową (www.infobonaire.com), z której dowiedzieliśmy się jeszcze przed wyjazdem najważniejszych informacji.
27 – 28.06.02 Quito
A więc z powrotem w głęboką noc na lotnisko. Taksówkarz, który po nas przyjechał i zawiózł do oddalonego o 4 kilometry lotniska, wziął 15 USD za kurs. To dwa razy więcej niż nam to oszacowała właścicielka naszego hotelu. Ale na lotnisku przywita nas jeszcze jedna niemiła niespodzianka. Jesteśmy na wyspie ponad 24 godziny, a więc zgodnie z obowiązującą taryfą, musimy opłacić 20 USD podatku wylotowego na osobę. Z ulga opuszczamy więc ten raj dla bogatych Holendrów i po 4 godzinach lądujemy w Quito. Miasto położone jest na wysokości około 2900 m n.p.m. pomiędzy dwoma łańcuchami czynnych i niedawno czynnych wulkanów. Samolot przelatuje nad Andami, zaś w oddali rysują się, wystający spoza chmur ze swoją śnieżną białą czapą, najbardziej znany w Ekwadorze wulkan Cotopaxi oraz najwyższy w tej części And wulkan Chimborazo. To słynna „aleja wulkanów” nazwana tak przez podróżującego po tej części Ameryki- Aleksandra Humboldta.
Należy uważnie stawiać pierwsze kroki na lotnisku. To jednak spora wysokość i szybszy marsz czy krok kończy się zadyszką. Na tej wysokości nad poziomem morza i przy zerowej szerokosci geograficznej można się czuć niespodziewanie dobrze. Wita nas słoneczna pogoda, zaś temperatura 18-22 stopni Celsjusza jest wymarzona dla Europejczyka.
Chociaż w Ekwadorze oficjalną walutą jest dolar amerykański, to jednak panującym językiem jest hiszpański, a nie angielski. Quito, oprócz wspaniałych krajobrazów, ma do zaoferowania jeszcze jedną wielką atrakcję. To chyba jedyna stolica kraju położona dosłownie na równiku. Dosłownie, gdyż do Mito del Mundo można dotrzeć w 40 minut zwykłym podmiejskim autobusem za 35 centów.
Autobusy nie mają oficjalnych przystanków. Zatrzymują się wszędzie tam, gdzie pieszy machnie ręką. Jednakże na wsiadanie pieszy ma od pół do półtorej sekundy, gdy kierowca ponownie ruszy, szarpiąc przy tym wszystkich pasażerów niemiłosiernie.
Granica między półkulą południową a północną zaznaczona jest żółtą linią, która przebiega od muzeum etnograficznego do kościółka oddalonego o jakieś 500 metrów. Dalej nikt nie trudził się jej wytyczaniem. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że można znaleźć się już na półkuli północnej, nic o tym nie wiedząc. My jednak wracamy z powrotem do Quito na półkulę południową.
Innym możliwym środkiem komunikacji w Quito jest trolejbus. Jego trasa biegnie wzdłuż całego Quito i przypomina metro. Ma swój własny wydzielony tor i wsiada się na, wydzielonym bramką, przystanku. Nie zatrzymuje się natomiast w każdym dowolnym miejscu jak autobus.
Quito zachowało sporo starych domów z czasów kolonii hiszpańskiej. Kiedy wylatujemy z Quito ponownie pada zapytanie o podatek wylotowy. Jesteśmy jednak w stanie wykazać, iż nasz pobyt nie przekroczył doby.
28.06-29.06.02 Lima
Porównanie Limy z Quito wypada korzystniej na rzecz tej ostatniej metropolii. Lima, położona niedaleko brzegu Oceanu, jest od Quito znacznie większa. Całe miasto otoczone jest wianuszkiem slumsów, które są konsekwencją zarówno przebytej wojny domowej ze Świetlistym Szlakiem, jak i klimatu. Jest tu cieplej niż w Quito, a zatem można żyć w domu z blachy falistej czy tektury bez obawy o zamarznięcie. W Quito, szczególnie w nocy, jest znacznie zimniej. Stąd też slumsy otaczają Guayaquil, największe miasto Ekwadoru, położone dla odmiany nad Oceanem w znacznie cieplejszym klimacie. W takich warunkach spać można chociażby pod gołym niebem.
Przejazd przez przedmieścia Limy , szczególnie po zmroku, z okien taksówki wygląda dość ponuro. Mamy nocleg w Posada del Parque, który zamówiliśmy przez pocztę e-mailową już w Polsce. Nie jest zbyt tanio: 67 USD za dwa 2-osobowe pokoje, ale pierwszą noc w Peru lepiej nie zostawiać na żywioł i przypadek. Na lotnisku czeka już na nas wysłany przez hotel taksówkarz, który przynajmniej dowiezie nas tam, gdzie chcemy. Ale zamawianie hotelu pocztą e-mailową ma niejedno oblicze. Spotkana przez nas podczas podróży dwójka Polaków zarezerwowała hotel przez Internet. Taksówkarz, który ich zawoził, wpierw wyraził zdziwienie lokalizacją hotelu i wysunął własne, lepsze propozycje. Ale dopiero kiedy taksówkarz zatrzymał się dosłownie w środku slumsów, nasi znajomi nawet nie wysiadali z taksówki, tylko szybko kazali się zawieźć gdziekolwiek indziej.
29.06-30.06.02 Lima-Pisco
Z Limy wyjeżdżamy autobusem firmy Ormeňo. Ceny są uzależnione od klasy autobusu. Do Pisco wybieramy autobus luksusowy zwany autobusem dla VIP-ów. Cena za osobę 25 soli. Jakością dorównuje klasie biznes w samolocie – stewardessa podaje posiłek, są też bardzo wygodne fotele na miarę wysokich Europejczyków.
Naokoło nas niewyobrażalna bieda – podmiejskie slumsy, a następnie biedne chatynki z gliny na szczerej pustyni. Drogę urozmaicają wielkie napisy na skałach, które zachęcają do wyboru swojego burmistrza czy prezydenta. Sporadycznie spotkać można napisy chwalące byłego, już przepędzonego, prezydenta Fujimori.
W Pisco wybieramy miły hotel Posada de Espańa z dwupiętrowym pokojem
30.06.02 Wyspy Ballestas
Główną atrakcją Pisco są wyspy Ballestas. Wycieczka jest możliwa głównie rano, gdy ocean nie jest jeszcze wzburzony. Kosztuje ona – po pewnych targach – 25 soli za osobę. Wyspy, zwane niekiedy „Galapagos dla mniej posażnych”, wyglądają przy zamglonej pogodzie bardzo niegościnnie. Gołe skały, żadnej roślinności, a z drugiej strony nieprzeliczone różne gatunki ptaków i lwy morskie. Wyspy można jedynie opłynąć – o lądowaniu nie ma mowy. Tajemnica bujnego życia unosi się zarówno na powierzchni morza – to olbrzymia ilość skorupiaków, jak i ukryta jest nieco głębiej pod postacią olbrzymich ławic ryb zimnego Prądu Peruwiańskiego. Gdzieś wysoko w górze można dostrzec ślady działalności człowieka. Peruwiańczycy zgodnie ze starożytną zasadą „pecunia non olet” zamieniali bowiem ptasie odchody (guano) na brzęczącą monetę. Teraz wielkie platformy, opuszczone baraki i skały pokryte foliowymi płachtami w celu łatwiejszego zbierania guana, świadczą o niedawnej świetnej przeszłości tego przemysłu odchodowo-dochodowego. Jednakże, choć producentów guana, czyli ptaków, jest nadal olbrzymia ilość, to na całe szczęście nie obdarowują one zbyt często tym skarbem przepływających obok nich ciekawych turystów.
Wyjazd na wyspy Ballestas zbiegł się z finałowym meczem mistrzostw świata w piłce nożnej i nie oglądaliśmy na żywo południowoamerykańskich kibiców, reagujących na żywo, gdy ich południowoamerykańska drużyna strzelała kolejne gole do niemieckiej bramki.
Sama wycieczka trwa około 90 minut, z dojazdem trwającym około 30-40 minut. Można więc zmieścić się w 4 godziny tam i z powrotem. To ważne, gdyż w tym samym dniu chcemy ruszać dalej do Nasca. Nasz rejsowy autobus odjeżdża o 13.30. Późniejszy jest wygodniejszy, ale droższy, gdyż kosztuje 80 soli
30.06.02-01.07.02 Nasca
Autobus przejeżdża w pobliżu słynnych linii Nasca, ale trudno je zauważyć z okien autobusu. Sama Nazca jest niewielką miejscowością, która żyje przede wszystkim z jedno- czy dwudniowych turystów. Zamieszkujemy w Hotelu Alegria, gdzie staramy się wynegocjować kompleksową usługę – nocleg, przelot nad liniami Nasca oraz zwiedzanie cmentarzyska La Chauchilla. Za te dwie ostatnie usługi płacimy 40 USD za osobę. Zgodnie z zaleceniem nie spożywamy zbyt obfitego śniadania. Rano pokazują się na niebie chmurki i lot ulega przesunięciu na godziny południowe. Cmentarzysko jest miejscem szczególnym. Na świeżym powietrzu, w płytkich grobach, umieszczone są w kucki mumie, otulone w szereg warstw materiału, obok nich ustawione są w kopczyki kości. Wszystko w szczerej pustyni, co nadaje miejscu swoiste piętno nieuchronnego przemijania.
Lot nad pustynią Nasca odbywa się małymi samolotami typu Cesna. Nie ma tam zbyt dużo miejsca i poza aparatem fotograficznym, kamerą, pasażerami oraz pilotem samolot niczego więcej już nie pomieści. Lot przebiega na wysokości około 400-600 metrów. Czujemy coraz dotkliwiej różne akrobacje pilota, który chcąc dokładnie pokazać linie Nasca wszystkim pasażerom, czyni w powietrzu różne akrobacje i przechyły. Stąd czasem, zamiast podziwiania linii Nasca, można rozważać jedynie szczęśliwy powrót na stabilny ląd.
W Nasca warte odwiedzenia – jeśli dysponuje się wolnym popołudniem – jest Museo Antonini, w którym oprócz sal muzealnych z kulturą Nasca odsłonięto dawny podziemny rów, stanowiący część dawnego sysytemu irygacyjnego. Jeszcze parę słów o liniach Nasca. Niektórzy z naukowców traktują je jako „największą książkę astronomii na świecie”, ale ostatnio obala się te poglądy udowadniając, że linie nie mają związku z położeniem ciał niebieskich i mogą być odpowiednikiem świętych dróg do wzgórz, które Indianie Nasca czcili jako siedziby bóstw.
02.07. 2002 Arequipa
Do Arequipy jeżdżą najczęściej nocne autobusy. Podróż trwa około12 godzin. Przejazd autobusem Royal Class daje jednak możliwość maksymalnego wyprostowania nóg, co sprawia iż noc można uznać za przespaną. Dworzec autobusowy w Arequipie jest położony na skraju miasta. Dojazd taksówką do centrum, po pewnych targach i zdecydowanym określeniu ceny, kosztuje nas 3 sole. Oczywiście cenę należy ustalić przed wyruszeniem.
Aby wymienić pieniądze w Peru, należy mieć tylko dolary amerykańskie. Oczywiście można wybierać pieniądze z bankomatów. Jeśli próbujemy wymieniać euro, kurs jest bardzo niekorzystny. Królują dolary i wymieniać je można w licznych kantorach, których w Peru jest bez liku. W Limie „cinkciarze” na ulicy mają nawet specjalne kurtki z wyhaftowanym symbolem dolara. Otaczają oni wianuszkiem każdy kantor, trzymając w jednej ręce kalkulator, w drugiej pęk dolarów i soli.
W Arequpie wspomagamy miejscowych artystów – zarówno tych, którzy malują akwarelki z bardzo typowymi jak na Peru widoczkami za kilka soli, jak i muzyków, którzy krążą między różnymi restauracjami, prezentując muzykę andyjską. Najczęściej zamiast kilku soli za występ, proponują swoje własne lub cudze nagrania muzyki andyjskiej na płycie kompaktowej. Cena, do ustalenia, waha się między 25 a 35 soli.
Warty odwiedzenia w Arequipie jest zespół klasztorny Santa Catalina. Wstęp koszuje 25 soli i chyba warto skorzystać z przewodnika po tym klasztorze.
Wczesnym popołudniem odjeżdżamy autobusem do Puno. Cena biletu 30 soli jest znacznie tańsza niż bilet kolejowy, a w dodatku autobus kursuje codziennie, Jest również szybszy – podróż trwa łącznie około 7 godzin. Z wysokości 2300 m n.p.m. wzniesiemy się na prawie 4000 m n.p.m. Podczas podróży pojawiają się niewielkie duszności, ale w Puno, przy wolnym chodzeniu w pierwszym dniu, można się stopniowo zaklimatyzować. Na tej wysokości odczuwa się również zimno, nawet śpiąc w hotelu pod dwoma kocami i śpiworem.
03.07-04.07.2002 Puno-Titicaca
Puno jest miejscem wypadowym wycieczki nad jezioro Titicaca. Korzystamy z usług biura „Inka Tour”, w którym ceny wycieczek (minibusami) są dość umiarkowane. Nasz pierwszy wyjazd do Silustani kosztuje 20 soli. Znajdują się tam wieże mieszczące groby z czasów na krótko przed zajęciem tych ziem przez Inków. Po drodze atrakcje turystyczne opisywane w wielu innych relacjach podróżujących. Stąd też odczucie, że chyba to już o tym gdzieś przeczytaliśmy, „deja vu”. Cóż, wszyscy korzystamy z tych samych biur podróży, które mają identyczny plan zwiedzania, oglądamy te same gospodarstwa wiejskie z degustacją tych samych pieczonych ziemniaków, zaś ci sami poszukiwacze złota prezentują sposób wydobywania cennego kruszcu itd.
Ale taka jest cena korzystania z usług miejscowych biur podróży. Ich sposób zdobywania klientów jest dość przemyślny. Prawie każda wycieczka ma komplet pasażerów. Najczęściej, przykładowo po mieście Puno przebiegają akwizytorzy poszczególnych biur, którzy starają się wyłowić nowo przybyłych turystów i oferować im usługi własnej agencji. Naszym osobistym agentem był Cezar, prawie że już nasz przyjaciel, który odnalazł nas tuż po przyjeździe, jeszcze na dworcu autobusowym. Z dużą wytrwałością zjawiał się w naszym hotelu kilka razy dziennie, aby po kolei sprzedać nam wycieczkę do Silustani, następnie po jeziorze Titicaca, aż w końcu bilet na autobus turystyczny do Cusco. Więcej nam już sprzedać nie mógł, sprawdził więc, czy aby na pewno wyjeżdżamy z Puno, bo może miałby jeszcze coś do zaoferowania. Przy umiejętnej wiedzy co do konkurencyjnych cen, można było u niego osiągnąć stosunkowo niskie ceny, oferując się jako stali klienci firmy „Inka Travel Service”, co niniejszym obwieszczam i tutaj.
Jezioro Titicaca ze swymi pływającymi wyspami jest oczywiście żelaznym punktem, każdego, kto zaglądnie do Puno. Cena z dojazdem do portu, z 30-minutowym przejazdem stateczkiem na wyspy i z powrotem pod sam hotel, kosztuje 18 soli, wliczając to przewodnika. Mieszkańcy wysp są dość spokojni, choć nastawieni komercyjnie. Ale ich życie przypomina nieco życie w domu „Wielkiego Brata” przynajmniej do wczesnych godzin popołudniowych, kiedy wzbierające fale jeziora hamują dalszą falę napływających turystów.
W porównaniu do ludów innych części świata, Indianie nie narzucają się zbytnio ze sprzedażą za wszelką cenę. Starsze sprzedawczynie potrafią nawet zasnąć ze swoim asortymentem handlowym. Oferowana cena najczęściej nie ulega większym zmianom; niekiedy można uzyskać obniżkę ceny pamiątki rzędu 20-30%, choć z reguły wyjściowa cena jest jednak dość niska.
W naszym hotelu panuje stosunkowo niska temperatura. Można pożyczyć grzejnik elektryczny za 3 sole, co niewątpliwie warto zrobić. W aklimatyzacji do wysokości pomaga popijanie mate de coca. Mate w torebkach dostępna jest w sklepach. Bardzo często w hotelu, w pierwszym dniu po przyjeździe, właściciel hotelu podaje dla gości herbatę z liści koki.
05.07.02 Droga do Cusco
Aby dostać się z Puno do Cusco, istnieje kilka alternatyw. Można pojechać pociągiem przez prawie cały dzień, bądź autobusem rejsowym czy autobusem turystycznym, dojeżdżając około godziny 18.00 do Cusco. Ten ostatni wariant, choć kosztuje dwa razy więcej niż rejsowy, jest jednak tańszy niż pociąg. Ponadto jest znacznie szybszy, daje możliwość zatrzymywania się w miejscach wartych sfotografowania.
W programie jest też wliczony obiad jak i zwiedzanie kilku ciekawych miejsc po drodze, jak Raqchi ze świątynią Virakochy czy kościółka w Andahulyas. Kilkakrotnie przeganiamy pociąg, gdyż sporo czasu poświęcamy w podróży na zwiedzanie czy fotografowanie. Podróż obfituje w przepiękne krajobrazy – wpierw puna – trawiasty płaskowyż, następnie łańcuchy górskie przyprószone śniegiem, aż w końcu wjeżdżamy w dolinę rzeki Urubamby, wzdłuż której za parę dni ruszymy do Macchu Picchu.
06.07.- 08.07.02 Cusco i święta dolina Inków
Cusco jest miastem, które naprawdę da się polubić. Trzeba tylko zachowywać nieco rozsądku i czujności, gdyż tam, gdzie jest wielu turystów, kręci się też sporo złodziei. Lepiej więc podręczny plecak nosić z przodu i nie kręcić się po bezludnych uliczkach w godzinach wieczornych. W Cusco warto spędzić parę dni, zwiedzając miasto jak i okolice. Wpierw jednak trzeba kupić boleto turistico za 10 USD, który daje wstęp wolny do wielu muzeów i kościołów z pewnymi wyjątkami. Należą do nich Coricancha i Museo Inka (na rogu Tucuman i Ataud) – jedno z najlepszych muzeów w Peru. Godne pochwały są w nim – doskonała forma prezentacji i ciekawe eksponaty. Nie jest też zbyt nimi przeładowane. Plaza des Armas wygląda przepięknie wieczorem ze swoją iluminacją budynków kościołów.
Z centrum Cusco do twierdzy Inków Sacsahuayman najlepiej wybrać się taksówką za 5 soli. Stąd, oprócz imponujących śladów obronnej twierdzy Inków, rozciąga się wspaniała panorama Cusco jak i otaczających szczytów.
Z Cusco koniecznie trzeba odwiedzić Valle Sagrada czyli Świętą Dolinę. Wybraliśmy ofertę całodniowej wycieczki po Dolinie za 20 soli. Ceny wstępu obiektów w Dolinie najczęściej mają pokrycie w naszym Boleto Turistico. Wprawdzie jedziemy z 50 innymi turystami w dużym autobusie, ale program jest dość interesujący: Obejmuje Chincheros z indiańskim targiem w niedzielę, Ollantaytambo i Pisac. Jest więc wędrówką śladami Inków.
I choć każdy z tych punktów był wart naszej eskapady, to indiański targ w Chincheros, był tym wydarzeniem, który najbardzie utkwił nam w pamięci. Wymiana na targu miała zwykle charakter towar za towar, na targu zdecydowanie było więcej Indian niż turystów. Sami Indianie przyjechali zaś na targ bynajmniej nie dla turystów, których prawie nie zauważali.
Wczesnym popołudniem zajeżdżamy do restauracji, gdzie dla uczestników wycieczki czeka obiad w ramach tzw. menu turistico – za 12 soli. Za pełny obiad jest to rzeczywiście korzystna cena. Ale już zamówienie dodatkowych napojów sumę tą niepomiernie zwiększa do spotykanych w Peru cen dla turystów.
Nocleg w Cusco zamówiliśmy jeszcze w Polsce przez pocztę elektroniczną w Hostal Amaru (www.cusco.net/amaru). Mieszkamy w pokoju czterosobowym za 40 USD dziennie. W cenę wliczone jest śniadanie, które można otrzymać już od godziny 5.00 To zwykła pora wyjazdu do Macchu Picchu. Sam hotel położony jest na ulicy pełnej sklepików z pamiątkami , zaledwie 5 minut od Plazas des Armas. W samym Cusco oprócz licznych atrakcji w postaci niezliczonych muzeów, kościołów, warto pobuszować po sklepach w poszukiwaniu pamiątek. Tutaj można wybrać gliniane figurki Indian, szopek, lam i wszelkich innych rozkosznych bibelotów ludowych w glinie. Można również powybierać przeróżne obrazy olejne w stylu tzw. „Szkoły z Cusco” z Matką Boską z wrzecionem czy Archaniołem Gabrielem w zawadiackiej postawie z rusznicą. Wybór przeogromny za niezbyt duże pieniądze
09.07-10.07.02 Wyprawa do Macchu Picchu
Taką wyprawę należy zaplanować odpowiednio wcześnie, szczególnie w miesiącach letnich. W takim mieście jak Cusco nie jest łatwo znaleźć dworzec kolejowy. Miasto posiada dwa dworce kolejowe: jeden, z którego odchodzą pociągi do Macchu Picchu i drugi dworzec, skąd odchodzą pociągi w kieunku jeziora Titicaca. Ale, żeby kupić bilety do Macchu Picchu, należy udać się na ten drugi dworzec, i to tylko w godzinach rannych. Całe szczęście, że aby kupić bilety do Puno nie trzeba jechać na dworzec, gdzie pociągi odjeżdżąją do Macchu Picchu. Biletów nie należy załatwiać w przeddzień eskapady, gdyż miejscówki na następny dzień mogą już być wysprzedane.
Uwaga: wyprawa do tego obowiązkowego dla turystów miejsca zaczyna być coraz droższa. Nie można już jechać zwykłym pociągiem dla miejscowych, a jedynie tzw. pociągiem dla Backpackers za 17,5 USD lub „Inka train” za 35 USD w jedną stronę. Różnią się one od siebie przede wszystkim ceną, a nie czasem przejazdu czy wyjątkowym luksusem. W tym droższym pociągu obsługa stara się jedynie wszystkie souveniry sprzedać jeszcze drożej niż w pociągu dla Backpackers. Nie należy liczyć na jakikolwiek posiłek wliczony w cenę biletu, a raczej polegać na swoich własnych zapasach lub na gotowanej kukurydzy oferowanej podczas dwóch minut postoju pociągu na stacji Ollantaytambo.
Pociąg rusza skoro świt – około 6 rano. Wiele osób wraca w tym samym dniu do Cusco, my jednak postanowiliśmy zostać tam na drugi dzień, aby poznać wszerz i wzdłuż całe Macchu Picchu. Pociąg dojeżdża do Aguas Calientas. Jest to miasteczko na brzegu Urubamby, gdzie mieści się końcowa stacja kolejowa, można tam też przenocować. Następnym wydatkiem w drodze do Macchu Picchu jest autobus z Aguas Calientes do ruin – około 4,5 USD w jedną stronę na osobę. Ale to jeszcze nie wszystko w tym strzyżeniu turystów, którzy do Peru przyjeżdżają , aby zobaczyć zaginione – przed stu laty – miasto Inków. Wstęp na teren ruin kosztuje już 20 USD (72 soli) i nie ma biletów ważnych dłużej niż jeden dzień czy zniżek na następny dzień. Co jedynie można wytargować, to zniżki dla młodzieży szkolnej. Studenci czy uczniowie płacą 54 soli, a młodsze dzieci 36 soli.
Same miasto robi olbrzymie wrażenie. Choć turystów jest sporo, to jednak rozległy obszar ruin sprawia, iż nie odczuwa się wrażenia natłoku czy tłumów.
Wracamy do miasteczka w ulewnym deszczu. Następnego dnia pogoda sprawia nam psikusa. Leje jak z cebra, tak iż rezygnujemy z kolejnej eskapady do ruin. Udajemy się tylko na krótki spacer do mostu nad rzeką Urubambą, skąd można podejść skrótami, w ciągu niespełna 2 godzin, 600 metrów wyżej do Macchu Picchu. Zmoczeni, wracamy wkrótce z powrotem do miasta. Współczujemy tym, którzy właśnie dzisiaj postanowili te dwie czy trzy godziny spędzić na zwiedzaniu Macchu Picchu w strugach deszczu. Około południa powoli przestaje padać, ale nasz pociąg odjeżdża już o 15.15. I znowu cztery godziny w pociągu, który dowozi nas do Cusco.
11.07.02 Lima
Pobudka tradycyjnie o 5.00. Lecimy samolotem linii LanPeru. Nie należy zapomnieć o wcześniejszym potwierdzeniu lotu w biurze. Lepiej też znaleźć się około 2 godziny wcześniej na lotnisku, gdyż bywa, że dla tych ostatnich zaczyna brakować miejsc.
W Limie mamy już zamówiony hotel w dzielnicy Miraflores o nazwie Imperial. Taksówka z lotniska do hotelu – około 30 minut jazdy – po uzgodnieniach – kosztuje nas łącznie 30 soli. Dwa pokoje kosztują nas 67 USD, ale są bardzo wygodne i dobrze utrzymane. Po Limie, szczególnie w 4 osoby, warto podróżować taksówkami. Warte polecenia i przez nas widziane są muzea Rafael Larco Herrero i Museum Nacion. Pierwsze słynie z niewiarygodnej ilości figurek ceramicznych kultury Mochica, ułożonych rzędem od podłogi do sufitu jak i wystawonej w osobnym budynku ekspozycji, poświęconej erotyzmowi w wyobrażeniu Indian Mochica.
Innym muzeum, w całkiem odległej części Limy jest Museum Nacion. Ono z kolei daje wyobrażenie o wszystkich kulturach Peru przed konkwistadorami. Ułożone encyklopedycznie, w sam raz dla licznych wycieczek szkolnych, może stanowić podsumowanie podrózy w głąb historii tego kraju.
12.07.02 Quito
Przelot do Quito liniami Taco. W Quito ponownie witamy się ze słońcem. O tej porze roku w Limie widzi się przede wszystkim mgłę. Śpimy w Hotel Cayman, prowadzonym przez Polkę, która osiedliła się w Ekwadorze przed około 20 laty. Pokoje ładne, przytulne. Hotel położony jest w Nowym Quito. Tuż obok restaurację prowadzi Polak, z polsko brzmiącym imieniem – John, który w karcie dań, umieścił m.in. bigos. Dookoła bardzo dużo małych hoteli, barów, restauracyjek.
Wieczorem wybieramy się na występ baletu folklorystycznego Jacchigua, który gorąco możemy polecać wszystkim bywającym w Quito w środy i piątki. Sala położona jest bardzo blisko lotniska, stąd też nazwa Teatro Aeropuerto. Przez 90 minut scena wypełnia się kilkadziesięcioma tancerzami i tancerkami, prezentującymi niezwykle żywe, bajecznie kolorowe stroje różnych regionów Ekwadoru. Bijemy wielkie brawa przy każdym tańcu, żal jedynie że nie jest możliwe nakręcenie filmu.
13.07.02 Cotopaxi
Wyruszamy wynajętą taksówką za 80 USD na wulkan Cotopaxi. Dotrzeć tam można na przełęcz na wysokość 4500 m n.p.m., dalej podchodzi się pieszo. Choć schronisko położone jest wyżej jedynie o 300 metrów, to potężny wiatr i brak przystosowania do tej wysokości sprawia, że do schroniska dochodzimy za godzinę. Nie jest to podobno wcale zły wynik. Wyżej na szczyt ruszają głównie alpiniści, aby zmierzyć się ze śnieżnym wierzchołkiem Cotopaxi na wysokości 5877 metrów. My wracamy z powrotem do taksówki, aby z powrotem po paru godzinach znaleźć się w Quito.
14.07.02 – niedziela. Gdzieś w Andach
Cel wycieczki jest mniej wyrazisty. Mamy zamiar odwiedzić targ indiański w Pujili, 12 km od miasta Latacunga. Ma on charakter nieco bardziej cywilizowany niż spotkany wcześniej w Peru i częściej posługują się tam pieniędzmi. To jednak zawsze okazja na obserwację życia górali andyjskich. To jeszcze dość wczesna pora i niektórych znamion obchodzenia świąt jeszcze nie dane nam będzie poznać. Nasza marsztruta prowadzi dalej już szutrową drogą, gdzie niekiedy spotykamy autobusy rejsowe aż na wybrzeże.
Docieramy do miejscowości Zumbahua, a później do jeziora powulkanicznego Quilotoa. Okolice słyną zarówno ze wspaniałych widoków jak i obrazków malowanych na owczej skórze według maniery prymitywistycznej. Warto je zakupić. Wracamy z powrotem do Zumbahua, gdzie na rynku zamiast meczu siatkówki, rozgrywanego przed dwoma godzinami, rozbrzmiewa muzyka i cała wieś tańczy. Tańczy – to może zbyt daleko powiedziane. Raczej próbuje utrzymać równowagę, szczególnie męska połowa. Niekiedy małżonki próbują z uporem podtrzymać w tańcu upadającego na każdą stronę partnera. Nieraz im się to udaje, o ile małżonek nie podzieli się z nią zawartością swojej flaszki. Jesteśmy tam niedługo, ale jeszcze jadąc samochodem musimy uważać na pieszych uczestników fiesty, którzy, kołysząc się, próbują utrzymać się na drodze do domu.
15.07.02 Mindo – selwa
Kiedy się odwiedziło wulkany, kiedy doznało się uroków wiejskiej zabawy gdzieś w Andach, pora dla odmiany ujrzeć puszczę tropikalną. W ciągu 2 godzin zjeżdżamy wynajętym jeepem 2000 metrów niżej. Krajobraz zmienia się prawie z minuty na minutę. Jeszcze przed chwilą był suchy płaskowyż Mito del Mundo, a za chwilę rozpoczyna się gęste poszycie dżungli. Z szosy zjeżdżamy drogą gruntową do Mindo. Miejscowość położona jest na wysokości 1200 m n.p.m., ale nie czuje się ani nadmiernej wilgotności ani gorąca. To miejsce słynne dla tzw. obserwaczy ptaków, którzy przybywają tu często na dobrych kilka dni. Dla nas jest to niestety ostatni dzień w Ekwadorze. Na dłuższe obserwacje przyjdzie czas innym razem.
Wpierw zwiedzamy ogród orchidei. Kosztuje 1 dolara. Z początku traktujemy to jako zaliczenie miejscowej atrakcji. Ale nie jest to zwykły, mały ogród botaniczny. Nasz przewodnik zwiedza ten mały ogródek razem z nami i z lupą. I tak oto odkrywa przed nami drobniuteńkie kwiaty orchidei dostrzegalne zwykle tylko przez owady. Pod lupą ukazują się nam na kwiatach wizerunki małpy czy Drakuli. Wdychamy zapachy nieprzyjemne, przyciągające muchy jak i bliższe nam zapachy wanilii czy czekolady.
Niedaleko stąd jest motylarnia (3 USD). Ale motyle są wszędzie dookoła nas na wolności, w tym te największe, wielkie niebieskie Morpho. W ogrodzie motyli są podobne gatunki motyli, z tą różnicą, że nie mogą daleko odlecieć, gdyż przeszkadza im gęsta siateczka. Są nastawione też bardziej frontem do ludzi. Pozwalają się wziąć na ręce, usiądą na włosach czy kapeluszu.
Na koniec najbardziej spektakularne spotkanie z naturą. Podjeżdzamy do domku, gdzie na drewnianym tarasie można napić się napojów czy zamówić lody. Jednak dookoła porozkładane są karmniki z wodą i chyba czymś słodkim. Inaczej nie pojawiałyby się przy nich co chwilę kolibry, aby spijać ich zawartość. Co chwilę podlatują one bezszelestnie, aby konkurować z mniejszymi od nich osami.
Takie miejsce aż żal opuszczać. Ale odlot samolotem dnia następnego zmusza nas do tej trudnej decyzji. Opuszczamy Mindo, a następnego dnia opuszczamy Ekwador, ten mały kraj, gdzie przed śniadaniem można podchodzić pod śnieżną czapę wulkanu, po obiedzie zapaść w drzemkę na hamaku pośród motyli i kolibrów, a wieczorem zażyć kąpieli w Oceanie Spokojnym.
16.07.02 – Odlot do Polski
Samolot odlatuje z Quito, z przerwą na Bonaire. Po 36 godzinach – lotu samolotem jak i podróży pociągiem z Berlina do Wrocławia – jesteśmy w końcu w domu.